niedziela, 23 grudnia 2012

Niech...


                                                (fot. Anne Geddes - znalezione w sieci)



Niech Was otoczy magia!
Niech Was dopadnie klimat, taki prawdziwy, spokojny - niekrzykliwy!
Niech to, co dobre w Waszym życiu, pomnoży się po tysiąckroć i napełni Was siłą na kolejne dni!
Niech będzie gwarno, wesoło, rodzinnie, ciepło, kolorowo, błyszcząco!
Niech Dzieciątko spojrzy mądrymi ślipkami na Was i Waszych najbliższych.

Słowem: wspaniałych, pięknych Świąt!
... z całego serducha życzę ja wraz z całą gromadą facetów mojego życia.


Chciałabym również z tego miejsca podziękować za wszystkie wyróżnienia, jakie mnie niespodzianie w ostatnim czasie od Was spotkały. Dziękuję bardzo, tym bardziej, że niezasłużone one są, i proszę mnie tu nie bajerować, że jest inaczej ;-) Jednocześnie proszę, wybaczcie, że nie ciągnę łańcuszków dalej, to jest trochę tak, jak kiedyś napisała Nika - no nie wiadomo, kogo wybrać, kogo wyróżnić, bo należy się wielu i właściwie wszystkim. Każdy wnosi do blogowego świata coś innego, a jednocześnie inspirującego, zajmującego. Każdy barwi ten wirtualny świat swoim własnym interesującym kolorem. Dlatego wybaczcie - z racji ograniczonego ostatnio czasu, jak spędzam w blogosferze, szkoda mi go na zastanawianie się, komu przypiąć a komu nie; wolę ten czas poświęcić na odwiedziny u Was i rozglądanie się po znajomych kątach, do których ciągle mi tęskno. Mam nadzieję, że nie uraziłam ofiarodawców, jeśli tak, po raz kolejny wybaczenia upraszam!

Tymczasem...
...niech magia będzie z Wami!

środa, 19 grudnia 2012

List do B.

Kochany Panie B.!

Nie wiem, od czego zacząć mój list. Może od tego, że pełna podziwu jestem, najzupełniej szczerze, dla Twej nieziemskiej przenikliwości, roztropności, przewidywalności, nade wszystko zaś - dla Twego pełnego pasji poczucia humoru. Sądzę, że siedzisz teraz w swoim wspaniałym gabinecie, przy dębowym biurku, wpatrzony w ekran komputera najnowszej generacji, opierasz mądre czoło o spracowaną dłoń i pękasz wręcz ze śmiechu.
Bowiem to, co tam podglądasz, w tym swoim nowoczesnym i wyprzedzającym epokę sprzęcie, stanowi kwintesencję żartu i dowcipu na najwyższym poziomie!
Udało Ci, się Panie B., no bez dwóch zdań - jesteś genialny w swojej pomysłowości i, co tu dużo mówić - chochlikowej przekorności!
Nie mam pojęcia, jaki obrałeś system obdarowywania tych, których kochasz. Analiza tegoż systemu nie daje żadnej odpowiedzi, nie mieści się w uznanych i społecznie przyjętych kategoriach. Niektórzy mówią: loteria, inni: że dajesz nie to, czego chcą, ale czego potrzebują... Ja myślę jednak, że sobie z co poniektórych lubisz zażartować, no i dobrze, bo wtedy, Staruszku kochany, oblicze Twe nabiera iście ludzkich i znormalniałych cech. Tylko łaj nat ja, że tak zapytam odważnie?
Za dar oczywiście wdzięcznam jestem. Bo dar to dar. Z serca. Poklikałeś pewnie tam, w tym swoim komputerku, pozliczałeś dane, przejrzałeś wykresy i bilans wyszedł Ci dodatni. Rokujący. Niezachwiany. Cieszy to, i dumą napełnia, bo nie każdemu exelowski arkusz jest tak przychylny. Nie każdemu suma dwóch jedynek wychodzi cztery! Widać te Dwa jakieś takie nienajgorsze są, że mogą unieść Cztery, i jeszcze przy tym lekko i szczęśliwie czuć się w naładowanym emocjami, dużym, radosnym Sześć!
I ja to Cię nawet rozumiem: chcesz mię dać misję. Żeby to wyglądało, że mnie jakoś wyróżniasz. I utwierdzasz w przekonaniu, że  taka ważna, nieprzeciętna jestem. Ha. 
Ma być misja CHŁOP (Codzienne Hodowanie Łobuzów Oraz Potworów), powiadasz.
Otóż możesz się dobrodusznie, jak to Ty, śmiać. Ja Ci tego Czwartego, na chwałę Twą, i cześć  - wychowam, najlepiej jak potrafię. Się cieszę nawet, bardzo i solidarnie, jak reszta facetów, których jednakowoż również otrzymałam od Ciebie w nieco - przyznasz - monotematycznym prezencie. Ja Ci go nawet wypuszczę w świat, kiedy przyjdzie na to pora, bo wiem, że mus jest taki, i kolej rzeczy taka. Będę kochać, dbać, rozpieszczać, a potem tęsknić.
Tylko musisz się, kochany Panie B., liczyć z tym, że gdy się nagle pojawi jedna taka z drugą, a nawet z trzecią i, się okazuje, czwartą!,  co to będzie im się wydawało, że są jedyne, oraz zechcą na wyłączność mieć moich Hodowanych, to ja nie ręczę za sie i za swoje emocjonalne podejście do sprawy. Wcale nie grożę. Ostrzegam otóż. I nie wysilaj się, proszę, z podsyłaniem najlepszych. Żadna nie będzie dobra. Taka zołza będę i mówię zawczasu, żeby potem nie było! 
A! no i w związku z wymienionymi wyżej okolicznościami, wybacz, że chwilowo moją biblią będzie to:




Pozdrawiam Cię serdecznie, tudzież życzę dalszej szczerej uciechy!

Twoja
- po wieczność -
A.

niedziela, 16 grudnia 2012

Telegraficznie

Jestem na chwilunię.
Nikuś, dziękuję za troskę!
Dziękuję Wam za poprzednie komentarze, pełne otuchy; za wsparcie, za "spokojność", życzliwość. Za wyróżnienia! :-) To jest niesamowite, że każdorazowo, gdy mi się życie trochę zaplątuje, i gdy mam dłuższą przerwę w pisaniu, a zdarza mnie się to ostatnio - niestety - dość często, wracam i ... serce rośnie, bo odkrywam ślady Waszych stóp, i słów, które długo się pamięta, i gestów, które widzę i czuję mimo wirtualnych ograniczeń. Wdzięczność moja jest przeogromna!
Prawdziwy i ludzki jest ten świat, który z założenia wszak prawdziwy być nie musi.
W kilku słowach, co byście się nie martwili - dajemy radę, Pierworodny jest w trakcie diagnozowania, wszystko skłania się ku jakiejś ukrytej infekcji ale dokładnie wyjaśni się niebawem. Moje Czwarte zaczęło dopominać się uwagi oraz wymuszać na starej matce zwolnienie tempa i takie tam... Pojawiły się jakieś dziwaczne skurcze, coś co dr nazwał "nadreaktywnością macicy" (he he) no i mus był zlec troszkę na kanapie, co by uspokoić to i owo. Po lekach i, no cóż, oszczędzaniu się, jest lepiej, ale Czwarte i tak ma tam wewnątrz niezłą karuzelę, bowiem zapadłam na jakieś dolegliwości oskrzelowe i podczas ataków kaszlu mam wrażenie, że mnie dziecię jak nic wypadnie. W związku z tym akrobacje wyczyniane podczas tegoż, tj. zaciskanie, podnoszenie nogi jednej lub obu, zwijanie się w kułak, trzymanie za pośladki (?), upodabniają mnie do chińskiej akrobatki podczas pokazu. Ale jak pisałam - dajemy radę, zaraz będzie lepiej.
Zbieram się do dłuższego posta podczas najbliższych dni. Obiecuję. Dziękuję raz jeszcze, że jesteście, zaglądacie. Mam straszne wyrzuty sumienia, że zaniedbuję Wasze strony; czasem w tzw. międzyczasie uda mi się cuś podejrzeć, poklikać, ale to tak tylko na smaczek, bo na pełną ucztę ciągle brakuje mi sposobności.
Sprawiliśmy sobie z Mym laptoka na Gwiazdkę, mam go w salonie więc może wreszcie nie będę musiała się bić o dostęp do kompa z facetami mymi - do tej pory jedynym sprzętem umożliwiającym kontakt był stary komp w pokoju Pierworodnego. Aktualnie młodzi mają stary sprzęt, a starzy nowy, he he ;-)

Ściskam Was mocno, serdecznie! :-)

poniedziałek, 19 listopada 2012

Padłeś - powstań!

Siadł mi odrobinę.
Nie znaczy to, że całkowicie i bez możliwości wskrzeszenia. Podładowany nieco działa przez moment, chwilę, godzinę, dzień... po czym znów kładzie się bez sił i dycha ledwo ledwo, łypiąc zamglonym różowym ślipiem. Niby jest, ale jakiś taki bezbarwny. Nie lubię go takiego, choć powinnam się cieszyć, że w ogóle jest, a kondycji wszak nabrać jeszcze może. I chociaż wolę go radosnego, uśmiechniętego, pląsającego wesoło wokół mojego bytu, taki snujący się za kanapą, przemykający cichaczem po schodach czy unoszący się wraz z herbacianym oparem nad kubkiem - też jest mój i muszę go takiego kochać.

Optymizm.

A bo to te mgły wiecznie przykrywające pola, szybko zapadający zmierzch, ziąb, wilgoć w powietrzu... no kto to na dłuższą metę przetrzyma, no kto! 
Dzień czy dwa - jest nawet dobrze, pięknie, malowniczo, nostalgicznie... Ale później robi się po prostu smętnie.
Trzeciego nosi. Wyprawy na spacer szybko kończą się błoto-mokrością. Mykający po błotnistej ziemi czy trawie łobuz kilkakrotnie pada na kolana przed niezwykłością zjawisk tego świata (rosa. biedronka. zdechła mysz. głąb kapuściany. burak, który chwilę wcześniej spadł z przyczepy. zgnieciona puszka po piwie) więc upaprany i mokry, z gilami do kolan, szybko zaciągany jest, z reguły pod pachą, do domu. Najpierw oczywiście rozbieranie i wstępne otrzepywanie w garażu. Potem etap łazienkowy - mycie, dalsze rozbieranie, pakowanie do pralki kurtki, spodni i innych części garderoby. Suszenie butów. Przejście na salony w odzieży ręcznikowej. Ubieranie delikwenta w suchą i czystą odzież dzienną. Pojenie ciepłym napojem. Uspokajanie i zapewnianie, że pójdziemy jeszcze " papa", naprawdę. Bajka w tv na otarcie łez, tudzież kawałek kinder-czekolady dla przypieczętowania rozejmu.
Pierworodny, z powodu słabości i stanów prawie-omdleniowych, tłumaczonych przeze mnie i przez lekarzy etapem dojrzewania, przechodzi badania. Na razie podstawowe. Morfologia wypadła wzorcowo, natomiast badanie moczu - niekoniecznie. Okazało się, że w osadzie są erytrocyty w dużych ilościach - nie powinno ich tam być. Dr twierdzi, że to akurat nie jest powodem tych jego słabości, ale wskazuje na pewno na jakiś proces chorobotwórczy w organizmie (nerki, przewody moczowe). Na razie powtarzamy badanie moczu - 3 razy co 5 dni, drugie badanie wykazało jeszcze więcej krwinek niż to pierwsze. Więc się zdenerwowałam i tak mnie to trzyma. Trzecie badanie za 2 dni i potem dalsza diagnostyka. Nie nakręcam się jakoś tak okropnie, ale wiecie, jak to jest - myślę i analizuję, oraz ogromnej siły woli wymaga ode mnie powstrzymywanie się przed przekopaniem neta w poszukiwaniu możliwych przyczyn. Zerknęłam raz, na jedną dosłownie stronę, i stwierdziłam, że wielBłąd to był: przyczyn jest mnóstwo, a babska skłonność wszak to koncentrowanie się i wyłapywanie najgorszego z możliwych! No ludzie!
I potem, że siada optymizm.
Koniec z tym. Idę go reanimować. 
Zacznę od podkarmienia łasucha - została bodajże jeszcze odrobina ciemnego ciasta z jabłkami ;-)

środa, 31 października 2012

Wypełnić dzień życiem i zasnąć...




(…) Mamy jedynie żyć, chcąc szczęścia. Jak to, zapytasz. Przecież każdy chce być szczęśliwy. Okazuje się, że sprawa nie jest prosta, bo większość ludzi boi się śmierci. Czarnej Damy, która przychodzi, gdy pora znów zasnąć. A ten, kto boi się śmierci, boi się też życia, bo przecież to jedna i ta sama Dama. Co zrobić, żeby przestać się jej bać? Trzeba żyć, Karolinko. Widzisz, to musi być tak, że każdy dzień wypełniasz życiem. Najlepiej cały. A najprościej to wychodzi wtedy, gdy obdarzasz wszystko, co cię otacza, miłością. Kochając całym sercem. Mamę i tatę. I chomika. I drzewo za oknem (…). Kiedy dzień wypełniony miłością się kończy, kładziesz się do łóżka. Jesteś wtedy zadowolona z tego dnia. Jesteś zmęczona, oczy ci się kleją i chcesz zasnąć (…). Trzeba uzbierać w życiu jak najwięcej takich dni. Wtedy będziesz zadowolona, zmęczona i bardzo będzie ci się chciało spać. I Czarna Dama przy pomocy magicznego dotknięcia pozwoli ci zasnąć. (…) Najwięcej cierpią ci, którzy boją się śmierci. Nadchodzi czas, lecz oni nie pozwalają Czarnej Damie, żeby zamknęła ich oczy. Walczą, bo nie wypełniali dni życiem. Tak, Karolinko, trzeba z pasją rozglądać się za tym, co napełnia nas życiem. (…) Trzeba uważać, żeby nie utkwić w czymś, co kradnie życie. Ale jak to rozróżnić? (…) To jest łatwe, bo wtedy serce bije zupełnie inaczej, tak radośnie.”
("Bajkowy świat" [w]: Opowiadania pełne pasji)

Wszystkich tych, którzy zmęczeni zasnęli, a także tych, którzy nie zdążyli się zmęczyć, a jednak musieli zasnąć – Tatę, Błażejka, Leszka, Karolinę, Różę, Chustkę… i innych  - ogarniam swoją pamięcią, chowam w myślach i w sercu.




wtorek, 30 października 2012

Maciej czy Nikodem?


Trwa batalia o imię dla chłopca. Podobnie jak przy Trzecim, każdy ma swój typ, jedyny i niepowtarzalny. Gdyby urodziło nam się dziewczę, problem przestałby istnieć, bowiem już od czasów ciąży z Trzecim wymyśliło się TO imię, i zostało ono zgodnie zatwierdzone przez całe zgromadzenie. I choć najprostsze z możliwych, żadnego liberum veto nie zgłaszano.
Jednakowoż pod uwagę brać trzeba, że płeć będzie inna, czy raczej może – ha! – ta sama, która do tej pory bywała. I tu pojawia się zarzewie konfliktu, oraz przedmiot dysput przydługich i do konsensusu nie prowadzących. Mój uważa, że dla dziewczynki, owszem, można sobie wymyślić, ale chłopiec, moja droga – mój syn – powinien mieć imię proste, nieskomplikowane. Bo tak. Bo mu to wtedy lepsze życie wróży, czy cuś. Więc Maciej, bo ładnie brzmiące, bo pasuje dla człeka w każdym wieku, bo komponuje się z nazwiskiem. A przecież Maciek nie musisz na niego mówić, żono moja!
Zdrobnienie Maciek mnie się nie widzi otóż.
Pierworodny obstawił typ Dawid. Argumentuje podobnie jak ojciec: prosto i łatwo, i nie będą się, mama, z niego śmiać w szkole, a przy tym twoim typie to różnie może być, mama. Młody się wyłączył z pracy twórczej, ale mój typ również nie przypadł mu do gustu. Jakieś takie, mama, dziwne…Jak Bin Laden.
A ja sobie tego Niko wyobraziłam. I go widzę cały czas. I argumentuję, jak oni: ładnie brzmiące, pasuje dla człeka w każdym wieku, dość oryginalne, wcale nie dziwaczne bo przecież w użyciu, komponuje się z nazwiskiem. Jakby się przyjrzeć, to proste też jest, no języka sobie nikt nie połamie, nie? Zdrobnienia są fajne, a w oryginale takie… dostojne, poważne. Karierowicz Nikoś Dyzma, ha!
W mieście każde imię ujdzie, oryginał jest chwytliwy. Natomiast wieś ciągle rządzi się swoimi prawami, i co „inniejsze” od innych, to najczęściej sarkastycznie skomentowane lub wręcz odrzucone. Nadal tak niestety jest.
Zaglądam w księgę imion.

"Znaczenie imienia można przetłumaczyć jako „zwycięża dla ludu”(...)
Osoby noszące imię Nikodem są osobami niezwykle inteligentnymi i przebiegłymi, które uważnie obserwują życie i z każdego popełnionego błędu wyciągają odpowiednie wnioski na przyszłość. Dzięki swojej nieprzeciętnej inteligencji są osobami niezwykle mądrymi i w życiu osiągają same sukcesy. W miłości jednak nie mają tyle szczęścia – są to osoby bierne w działaniach uczuciowych, oczekują większego zaangażowania od strony przeciwnej, co utrudnia im znalezienie partnera. Dodatkowo wychodzą z założenia, że miłość sama przyjdzie. Nikodem jest osobą opanowaną, energiczną, ale także wyrachowaną i krytycznie podchodzącą do życia, co w niektórych wzbudza dystans. Poza dużą dozą inteligencji Nikodemowi nie brakuje również intuicji. Idealnym zawodem dla Nikodema jest biznesmen, naukowiec, prawnik".

Niby z przymrużeniem oka, no i nie znam żadnego Nikodema, więc się nie da skonfrontować.
Może zdamy się na los. Tak jak kiedyś bywało - imię takie, jakie akurat, w dniu narodzin, występuje w kalendarzu.
Jeżeli Czwarty zdecydowałby się przyjść na świat dokładnie w terminie porodu, to Pankracy będzie ;-)

piątek, 26 października 2012

A imię twoje Adolescencja


Pierworodny nam dojrzewa, niczym porzeczka na krzaku. Jedna z miliona podobnych sobie.
Przemawia za tym kilka nie dających się ukryć faktów.
Jest już słusznego wzrostu. Od jakiegoś czasu patrzę na niego całkiem oko w oko, niebawem pewnie będę pod górę. Trapery kupowane na zimę, mam wrażenie, mogłyby służyć jako rekwizyt w bajce „Siedmiomilowe buty” (rozmiar 42). Ciuchy – rozmiarówka całkiem młodzieżowa, lub wręcz męska.
No dobra, cała trójka jest dość wysoka, bo pewnie w ślady ojcowe idą - Mój sięga 185 cm. Młody w miarę wysoki, choć drobnej budowy ciała; chudy jak szczypiorek, krótko mówiąc. Trzeci niby norma, ale również w górnej granicy siatki centylowej. Nie powinnam się więc dziwić.
Wracając do Pierworodnego. Otóż zaczął miewać słabości, narzekać na ból głowy, stawów. Już od dłuższego czasu. Kilka dni temu zasłabł na lekcji W-F. Dr twierdzi, że przyczyną jest po prostu dojrzewanie, ale w trakcie badań jesteśmy, i miejmy nadzieję, że to rzeczywiście TO.
Kolejne – syn otóż zaczął hołdować zasadzie, że każdy, ale to każdy nieład w jego pokoju, jest nieładem twórczym i artystycznym. Jego zamiłowanie do słowa pisanego sprawia, że przejście przez jego królestwo, to przedarcie się przez hałdy papieru, notatek, tabelek, różnorakich statystyk, czasopism sportowych i komputerowych, plakatów, terminarzy, książek i zeszytów. W tym wszystkim monotonia obrazu przełamana zostaje malowniczymi stosami ciuchów – brudnych i czystych, oraz zabawkami Trzeciego, którym często i nawet chętnie się zajmuje. Nie wiem jednakowoż, jak też przebywanie w tym nie do końca sterylnym środowisku wpłynie na zdrowie Trzeciego, w każdym bądź razie prośba, wyrażona chyba nadto zbyt ogólnie – o posprzątanie, polega na przerzuceniu konkretnego stosu w inne miejsce, bo przecież ja tego mama używam, ja to potrzebuję, i jak ułożę, to zginie i nie znajdę…. No tak.
Ale najistotniejszą zmianą jest to, że zaczął również stanowczo i czasem dość spektakularnie zaznaczać granice swojej autonomii, tudzież chęci samodecydowania i szeroko pojętej samodzielności. W wyrafinowany niekiedy sposób pokazuje nam, jaki to on już dorosły i samostanowiący, oraz wcielający w swe dwunastoletnie z haczykiem życie złotą zasadę „ja siam”. Nie mówiąc o własnym niezależnym zdaniu na każdy temat, z reguły różniącym się diametralnie od naszego.
Ostatnim wycieńczającym epizodem rodzinnym z tym związanym były zakupy. W roli głównej: Pierworodny, któremu to rodzice próbowali na złość uczynić i KUPIĆ zainteresowanemu buty oraz kurtkę na zbliżającą się porę zimową. Ale maaaama, musimy jechać? mogę chodzić w tej bluzie, co do tej pory… Trampki też mam jeszcze dobre…Argumenty nie trafiły do serc i umysłów wyrodnych rodzicieli i zawlekli skazańca, solidarnie razem, do najbliższej galerii handlowej. W roli alternatywnej wystąpił Trzeci, któremu spektakl oraz sceneria (ludzie, kolory, ruchome schody i full miejsca do radosnych ucieczek) niezmiernie przypadł do gustu.
Najpierw buty. Się zaczęło. No tata, chyba żartujesz? takie obciachowe/dziadkowe/babskie… W życiu nigdy takie. Z brązowym? Mówiłem, że jak już to czarne! Ale te mają brązowy pasek… Takie wielkie/wysokie/niskie/klapiate? (cokolwiek to znaczy) Mogę je nosić, ale ewentualnie na podwórko. Te też są nieprzemakalne, zobacz, ta siatka jest gęsta…A gdzie ja po śniegu będę chodził? Do lasu mogę w kaloszach. Nie lubię, jak mnie zmuszasz do przymierzania czegoś, czego i tak nie kupimy… No błagam, tata zlituj się, w szkolę pękną ze śmiechu, jak mnie zobaczą w czymś takim…Rany, jaki obciach…
I tak to leciało.
W końcu kupione zostały czarne..
Sama nie wiem, czy pogratulować Memu janielskiej cierpliwości, czy też Pierworodnemu umiejętności argumentacji, oraz postawienia na swoim.
Przy kupnie kurtki Mój jednakowoż spasował, rzekł, że on woli pojeździć z uszczęśliwionym Trzecim na ruchomych schodach, oraz choćby do północy wrzucać złotówki w bujające pojazdy i inne stwory… Bo kolejnego galopu po sklepach, z tym utrapieńcem, to on nie wytrzyma.
Ufff… Trzy głębokie wdechy i do paszczy lwa. Sklepów sześć. Gadka ta sama. Taka? Nigdy w życiu. Ale mama, zobacz, jaka nadmuchana/brzydka/kolorowista (a ma być wszak czarna) /dziwaczna/krótka/długa/kiczowata…No dobra, przymierzę, ale i tak wiem, że będę wyglądał jak pajac, widzisz? gorzej nawet, jak nie powiem co…Na pewno nie z takimi napisami, co ja gazeta jestem? ta ma dziwaczne suwaki, ta wygląda jakby była na lewą stronę, ta za szara, za zielona, za kizio-miziowata…Ta jest cała czarna? ale po co tu te zatrzaski? wcale nie będę wyglądać czarno jak Drakula, przecież dżinsy mam granatowe! no doooobra, może być.
Z czapką i koszulkami wcale nie poszło łatwiej.
Wrrrrr….
Ja rozumiem, że wpływ rówieśników, że uwalnianie się spod wpływu rodziców, że bunt, że opanowywanie nowej roli społecznej, że nabywanie nowych umiejętności… ale jakim, się pytam, kosztem? Pal licho te 500 zł wydane jednorazowo na niego, toż zupełnie bezcenne jest to zmęczenie, w towarzystwie którego raczyliśmy wrócić pod rodzinną strzechę. 
I powiem Wam, że jeśli tak wygląda to „dojrzewanie”, to będę profesjonalnym „miszczem” i ostoją spokoju za jakieś 20 lat, albowiem sytuacje skrajnie stresowe i wielokrotny kontakt z takim horrorem powodują u człowieka rozwój iście życiowej mądrości i wyciszenia. Albo psychicznego wycieńczenia, ha!
Tak czy tak, wyprawa okazała się znacząca i pouczająca pod kilkoma istotnymi względami:
  1. Pierworodny dorasta.
  2. Pierworodny nie lubi zakupów.
  3. Trzeci uwielbia zakupy.
  4. Pierworodny szaleje na punkcie czarnego koloru. Czy już zacząć się niepokoić?
  5. Trzeci szaleje na punkcie ruchomych schodów, oraz wielgachnych powierzchni.
  6. Pierworodny potrafi argumentować. Albo ma wyjątkowo słabych duchem rodziców.
  7. Odwołuję stwierdzenie, że z chłopcami jest łatwiej, bo są mniej wymagający.
  8. Czy na tym etapie on już gdzieś tam nazywa nas „starymi”???
  9. Dużo prościej było, gdy wymagał jedynie zmiany pampersów, ząbkował, nabijał sobie guzy, bał się ciemności i śniły mu się potwory wyskakujące z szafy.
  10. Dobrze, że jest Trzeci i kolejny maluch w perspektywie, w przeciwnym razie pomyślałabym, że się starzejemy!
Z drugiej strony, czy my byliśmy inni? Mój stwierdził, że w jego wieku nie wybrzydzał z ciuchami, bo nie było wyboru i nie było z czego wybrzydzać. Ja też raczej donaszałam ubrania po kuzynkach i rzadko kiedy miałam coś nowego.
Dochodzimy więc do przyjemnej konkluzji, że jest znów na co zwalić: otóż to dobrobyt i konsumpcjonizm psuje nam dzieci, ha!
Od razu mi lepiej ;-)))

Serdeczności J


Ps. A to zdjęcie przywraca mi wiarę ;-)





środa, 24 października 2012

Kłopotliwa liczebność - hmmm...

Nadszedł czas, by zwolnić.
Od pracy. Od życia domowego się nie da, no i dobrze. Trzeci, i pozostali pilnują, co bym miała co czynić, oraz bym nie popadła w rutynę i melancholię jesienną.
Czuję się dobrze; jem, tyję, śpię, śmieję się, wrzeszczę na niepokornych, przytulam i zagłaskowuję. Moja najlepsza ciąża, póki co, można by rzec. Czwarte daje znać o sobie delikatnymi jak muśnięcie piórkiem poruszeniami - takimi ledwo uchwytnymi, ale jednak!
W ostatnim czasie przyszło uświadomienie w niektórych kwestiach związanych z naszą liczebnością. Otóż na przykład: nie zmieścimy się już wszyscy w jeden samochód. Chyba że kupimy...hmm... busa jakiegoś czy cuś. Ale! może jednak nie wystąpić takaż konieczność, bo gdzież my pojedziemy w 6 sztuk naraz?! Toż zapraszać nas już chyba nikt nie będzie - tyle ludzia?? W związku z tym, że w naszym otoczeniu nikt w podobnej liczebności domowej nie pozostaje, a co za tym idzie, nie jest to zwyczajowo przyjętą normą, nie będzie zrozumienia dla takiego natłoku "gościów" z jednego domu na raz!

Pozostaną nam wyprawy rowerowe. Rekreacyjne ;-)

czwartek, 13 września 2012

O "pci" będzie

Trwa proces tworzenia.
Uśmiecham się, gdy to piszę, bo wydaje mi się, że nie dalej jak wczoraj też tak pisałam, a tu już Trzeci w pełni "utworzony" bryka na własnych... kolanach... oraz ma charakter, zdolność wyrażania emocji i cały garnitur wszelakich potrzeb. Do spełnienia od zaraz, rzecz jasna.
Dzięki Wam serdeczne za poprzednie miłe komentarze. Marcie, Socjo i Akularkowi dodatkowo za "dziewczyńską" sugestię, bowiem jest ona ostatnio przedmiotem moich dziwacznych przemyśleń. Zapytowujecie, dlaczegóż to dziwacznych? Otóż ostatnie ciążowe doświadczenia dowodzą, że kiedy jestem nieciążowa, marzę o dziewczyńskim potomku, jak o gwiazdce z nieba. Natomiast kiedy fakt już staje się dokonany, przyzwyczajam się do myśli o kolejnym siusiaku i wręcz boję się innego obrotu sprawy, bowiem tak, jak o małych facetach wiem wszystko, tak o małych babach - nic otóż. Od przewijania, po proces wychowawczy, odzieżowy i edukacyjny, na wydaniu za dobry mąż skończywszy. I nie śmiać się, proszę! Bowiem myśl o córce wywołuje reakcję mą stresową, w panikę przechodzącą.
Ale zobaczymy.
Apel skierowywuję zaś do Dreamu, bowiem to ona, kiedym bywała w ciąży z Trzecim, na samiuśkim początku wyraziła myśl, która brzmiała mniej więcej: "chcesz mieć babę, będziesz miała babę".
Jednakowoż Dreamu nie doprecyzowała, za którym razem owo chcenie się spełni.
Kuchana, ja Cię proszę...! Czy jest możliwa jasność w tej kwestii - zapytowuję?!?


(obrazek znaleziony w sieci)

Z końcem sierpnia byłam u dochtora potwierdzić ciążę. W przychodni młoda, nieopierzona położna. Obowiązek, by przed wejściem do gabinetu gina wypełnić z położną ankietę dotyczącą profilaktyki raka szyjki macicy. Siadam, i odpowiadam na pytania: wiek, kiedy pierwsza miesiączka, kiedy ostatnia... Mówię: 28 czerwca. Dziewczę patrzy na mnie i autentycznie zdziwione wysuwa wniosek: To jest pani w ciąży! Bingo, myślę sobie, bystra z ciebie dziewczyna ...a mówię z uśmiechem: Prawdopodobnie tak, i dlatego tu jestem. No, to musimy kartę ciąży wypełnić - dziewczę szpera w szufladzie. Wypisuje. Znów pytania. A która ciąża? Piąta - odpowiadam (mam za sobą jedno poronienie). Znów zdziwione spojrzenie pt. Aha, patologia. Dobra, jedziemy dalej. Położna coś liczy, sprawdza, i mówi: Ale pani już jest powyżej 10 tygodnia ciąży, nie dostanie pani becikowego!! Wooow! Nie daję się sprowokować i nieśmiało odpieram zarzut: Z moich obliczeń wynika, że jest dokładnie 8 tydzień i 6 dzień... Dziewczątko z niedowierzaniem wraca do liczenia, kręci magicznym kółkiem raz, drugi, trzeci... Wzdycha i rzecze: No faktycznie, ma pani rację, ale i tak ledwo się pani zmieściła (Ledwo?? Znaczy z matematyką też mamy kłopocik? Hmm... ) I sugestia: Jednak trochę późno pani do nas dotarła. Nie wytrzymuję i tłumaczę, że z moich doświadczeń wynika, że jeżeli nie ma zagrożeń, to we wczesnej ciąży nie ma się co spieszyć z wizytą, tego też uczą położne w miejscowej szkole rodzenia wszak, i generalnie: co ma być, to będzie, a lekarz też ma szansę na lepszą diagnostykę widząc ciążę nieco "starszą"... I nie o becikowe chodzi, ale o dziecko, nie? I do 10 tygodnia, owszem, ale niekoniecznie już w piątym. Moje zdanie. Jestem uprzejma cały czas.
Dziewczę młode, ale niepokorne i  trochę z wodą z sodową w główce, bo przecież osobie na stanowisku takie uwagi... robi usta w obrażony dzióbek i nic nie mówi. Dostaję kartę ciąży do ręki i wychodzę do poczekalni.
Wizyta przebiega bez problemów, mój ulubiony gin - konkretny specjalista, co z tego, że mało wylewny - analizując obraz z usg mówi: No, ciąża jest, płód jeden, żywy. Zapiszę coś pani na skurcze łydek i spotykamy się za 3 tygodnie. Zwolnienie potrzebne? Na razie nie? Dobra.
W domu analizuję dokumenty. Położna w kartę ciąży wpisała daty moich poprzednich porodów i poronienia, obowiązana była również zaznaczyć płci noworodków. No i zaznaczyła. Dziewczynki zaznaczamy kółkiem i kreską zakończoną krzyżykiem, skierowane w dół. Chłopców - kółko i strzałka w prawo. Tak? A ja mam trzy piękne malownicze znaczki, które składają się z kółka i strzałki ... w dół.
Czy ktoś mnie oświeci, co to za płeć? Cóż TO ja trzykrotnie porodziłam...?

czwartek, 6 września 2012

Czy czwórka jest magiczna?

Kurka siwa!
Urlop minął, a ja nawet nie zdążyłam pomyszkować na blogu.
Trzeci zszokowany moim pobytem w domu, nie odstępował mnie na krok, mało tego - wymagał ciągłego noszenia na "ręcach", więc było śmiesznie. Teraz z kolei, zmuszony znów przyzwyczajać się do nieobecności tej, co go tak na tych "ręcach" nosiła, mój powrót z pracy wita żałosnym płaczem pt. "Yhyyyyy, jak mi tuuu źle byłooo, weeeź mnie na ręce!" Wyciąga te małe, tłuste łapięta, przykleja się, kładzie łepek na moim ramieniu... i koniec, nawet przebrać się nie mogę, o obiedzie i podobnej krzątaninie nie mówiąc. Czasem godzina mija, kiedy zagadany, czy zabawiony, uznaje moją obecność w domu za oczywistą i ewentualnie pozwoli się zająć sobą komuś innemu, albo bawi się chwilę sam. Potem jest coraz lepiej, ale i tak łypie ślepkami za mną, gdziekolwiek się ruszę.
Kiepsko widzę to jego chodzenie. Wyczytałam gdzieś, że dzieci, które dobrze raczkują, nie spieszą się z chodzeniem. Trzeci opanował sprint raczkowy do perfekcji, do tego staje przy każdym meblu, włazi na schody..., więc może koło drugich urodzin dopiero przypomni mu się, że warto byłoby zrobić użytek z nóg i stóp. Od kilku dni jednak nie boi się chodzenia trzymany za jedną rączkę. Do tej pory mowy o tym nie było. Jakaś nadzieja więc jest. Za nieco więcej niż tydzień skończy 14 m-cy.
Starsi pogalopowali do szkoły. Zadowoleni. Młody zaczyna IV klasę więc są emocje - nowi nauczyciele i bycie "kociakiem". Pierworodny - weteran szóstoklasista - poucza go i przysposabia" Nie rób takich min, bo powiedzą, że jesteś głupek".
W zwierzakowie wesoło. Dwa szczeniaczki wydaliśmy (buuuu...) ale ostała się ta uratowana sunia. Na razie chętnych na adopcję nie ma, więc się po cichu Młody i ja cieszymy, bo może zostanie z nami - jest tak słodka i pocieszna, że wymiękamy. Mały kociak też rewelka  - jest prześmieszny, kolorowy i ma wielgachne niebieskie ślipka, którymi zerka znad krawędzi kartonu, w którym mieszka. Biega już i próbuje normalnego jedzonka, a gdy mu już za długo samemu, miauczy żałośnie, jak Zinkowa: Miaaaaaa, miaaaaaa.
Działamy z terenem. W nabliższych dniach będziemy siać trawę, póki co przed tarasem mamy przeorane pole, bo trzeba było ziemię przerzucić. Trzeci uwielbia raczkować po gołej ziemi, więc kilka par spodenek uznałam za "nie do użytku, poza raczkowaniem po polu".
Zasadziliśmy pierwsze drzewko. Świerk to jeno, ale zawsze jakiś początek i... lampki będą na nim na Święta, ha!
Pamiętacie może moją pisaninę o marzeniach - że tak nam się zaczęły przerażająco szybko i skutecznie spełniać - dom, Trzeci, zwierzaki... Aż strach, bo wszystko jakoś się poukładało.
Jeżeli wszystko się uda - to kolejne marzenie w realizacji jest.
Nie wiem, czy damy radę, i jak to będzie.
Nie wiem, czy to rozsądne jest. Pewnie nie.
Nie wiem, czy nas obgadają. Pewnie tak.
Mnóstwo argumentów przemawia  "przeciw".
"Za" jest doprawdy niewiele; z praktycznego punktu widzenia: żaden.
Wzbudzamy mały szok i sensację. Niektórzy pytają wprost: zwariowaliście?
Nie ulega wątpliwości, że można nas uznać za niedzisiejszych oraz stukniętych. Kompletnie.

Otóż zdecydowaliśmy się na kolejne dziecko.
Aktualnie 10 tydzień ciąży.
Wariuję :)




czwartek, 9 sierpnia 2012

Ogłoszenie: kozę kupię!

Aj tam, aj tam!
Strasznie miłe komentarze zostawiliście pod mym ostatnim postem - dziękuję! - ale doprawdy bohaterka ze mnie żadna! Kaden jeden, mając podobny dobytek na wychowaniu, uczyniłby identycznie, wszak odpowiedzialność za przychówek musowa jest. A siły me nieziemskie, Nikuś, to nic jak tylko natury działanie oraz hormonu o nazwie adrenalina, co to ponoć, hormon ten, rzeczy niemożliwe w możliwe przemienia w mig. Jako i ja się przekonałam, że tak faktycznie być może. Bo dnia dzisiejszego "emki" betonowej nadal na milimetr ruszyć nie mogę.
Sunia żywa i bystra.
A pomór kotusiowy niestety trwa. Padł drugi, tym razem największy kotek. Ani chybi choroba jakaś. Pogrzebu dokonał tym razem Mój - gdy wróciłam z pracy, nie wiedząc nawet o kolejnej stracie, było już po wszystkim. Trzecia kicia się trzyma, niby jest dobrze, ale czy da radę - czas pokaże. Taka samiuteńka teraz w tym gnieździe. Położyłam jej nawet małą maskotkę, żeby miała "towarzystwo", jak się mamuśka wypuści w teren.
Po wykoszeniu okolicznych pól mamy prawdziwą plagę jeży - wędrują sobie legalnie po podwórku albo śpią w kłębek zwinięte - Teoś dostaje szału, podbiega, warczy, poszczekuje. Jeże mają go gdzieś i dalej wegetują.
Oprócz tego sarenki pod płotem, żurawie na wzgórzu i zające.
W rodzinie się śmieją, że brakuje nam tylko kozy, malowniczo wypasającej się na podwórkowej trawie!

wtorek, 7 sierpnia 2012

Loki, mała wielka strata i akcja ratunkowa

Trzeciemu włos od urodzenia sypnął się dość obficie, więc zaliczyliśmy już trzy podcinania - przede wszystkim grzywki i boczków. Z tyłu, zwłaszcza gdy czupryna nawilżeje, robią mu się rozkoszne loczki. Mężczyźnie lok nie przystoi - rzekł Mój i wczoraj podczas kąpieli zaaranżowana została akcja pod kryptonimem "nożyczki". Głównie właściwie ze względu na gorąc i częste upocenie Grzywacza.
Masakra.
Obciąć włosy ruchliwemu, ciekawskiemu i nieprzewidywalnemu Trzeciemu to wyczyn godny podium na trwającej właśnie Olimpiadzie. Sama byłam upocona z wielkiego stresa - żeby narzędzie zbrodni utrzymać w ryzach i we włosach Trzeciego, a nie gdzie indziej. W dodatku po ostatnim strasznym weekendzie, o czym zaraz, nie do końca chwalić się mogę sprawnością psychiczną, tudzież fizyczną.
Ale udało się, fryzura nie jest może modelowym cięciem, przznaczonym na wystawę, ale ...jest. A Trzeci wygląda jak... o my Got.... CHŁOPIEC!
Weekend.
Powiadam Wam, że się działo, i było strasznie.
Najpierw w sobotę odkryłam, że jedno kocię Zinkowej jakieś takie maławe jest  - tamte dwa już puchate, okraglutkie, a to nadal jak noworodek. Ruszał się też jakoś tak niemrawo. Nie grzebaliśmy w tygodniu w gnieździe Zinkowej, żeby jej nie stresować, więc nie zwróciłam uwagi na to, czy ona je karmi, czy sama odrzuciła, czy jest chore... Martwiłam się tym całe popołudnie, po czym Mój pojechał na nocną służbę a ja wieczorem, gdy Zinkowa wypuściła się w teren, odkryłam, że maluch nie żyje. Jeszcze cieplutki, wtulony w rodzeństwo ale zupełnie bez dechu i życia. Starałam się trzymać dzielnie, choć Młody pochlipywał, a Pierworodny robił wielkie oczy. Mój przez telefon rzekł: Musicie go pochować, bo nie wiadomo, jak Zinkowa zareaguje na martwe dziecię. Powiem Wam, że to była trauma. Pierworodny, mężczyzna tego domu, gdy Mój wybywa, mówił: mama, może ja to zrobię, idź do domu. Ale nie chciałam być mięczak, a obarczanie synów czymś takim też nieludzkim, niematczynym działaniem wydawało mi się. Dół wykopałam, kotusia ułożyłam, ale zasypanie ziemią już było ponad moje siły. Ciemno, komary używały sobie w najlepsze, Pierworodny zakopywał , a ja łykałam łzy. Pogrzeb.
W nocy śniły mi się martwe kocięta.
Zinkowa spacerowała po domu i garażu, i przeszukiwała kąty - nie byłam pewna, czy zauważy brak jednego kociaka, ale jednak.
Rano Trzeci zerwał nas dość wcześnie - postawił na nogi dom, bo jego wyspanych, powitalnych okrzyków nie sposób zignorować. Pierworodny podawał mu mleko a Młody i ja, jeszcze w strojach, że tak powiem, nocnych, poszliśmy nakarmić zwierzyniec. Mój zrobił psiakom na dworze rewelacyjną zadaszoną "zagrodę", gdzie oprócz "budynków mieszkalnych" znajduje się wybieg, ogródek rekreacyjny z poduchami i "stołówka". Podłogą jednej z "sypialni" jest drewniana paleta, na której ułożyliśmy kartonowe arkusze i gruby koc, obudowaliśmy wszystko betonowymi cegłami położonymi jedna na drugiej i przykryliśmy kilkuwarstwowym dachem.
Młody był na miejscu przede mną i już z daleka dobiegł mnie jego krzyk. Lecę więc z garami w ręcach, mało się nie zabiwszy. Słyszę żałosne skomlenie szczeniaka. Na miejscu  - nerwowa, węsząca Teri, zdezorientowany Młody i dwa szczeniaki pętające się pod nogami. Panika - maluda piszczy, ale nie wiemy, gdzie jest. Jak się w końcu okazało, gdzie - serce w gardle.
Teri, kiedy jest jej gorąco, wykopuje sobie dziurę w ziemi, i kładzie się w niej na drzemkę. Pech chciał, że jedną z tych dziur wykopała sobie tuż przy betonowej sypialni. Maluda  - jedyna sunia z miotu, najmniejsza, najdrobniejsza, tą właśnie dziurą przedostała się POD PALETĘ (czyli pod podłogę sypialni)  i cudem jakimś, w nieziemskiej ciasnocie, przeczołgała się do samego końca, gdzie utknęła na amen. Kiedy szybko zdarliśmy koc i tektury z "podłogi", oczom naszym ukazała się nienaturalnie pozwijana, ściśnięta do granic możliwości psinka, której każdy desperacki ruch pogarszał sprawę, i więził jeszcze bardziej, grożąc skręceniem karku, uduszeniem i innymi komplikacjami. Jedyne, co miałam ochotę zrobić w tym momencie, to rozryczeć się głośno, bowiem bezsilność - jak ją uwolnić spod kilkusetkilogramowego ciężaru betonu, była chyba równie przytłaczająca, co tenże beton.
No ale nic, mimo paniki, płaczliwego biadolenia Młodego, przeszkadzającej Teri i plączących się dwóch szczeniąt, z duszą na ramieniu, drżącymi ręcami poczęłam "próbować" : najpierw przecisnąć ją przez szpary palety do góry. Zapomnij. Potem wypchnąć zupełnie do końca tą drogą, którą wlazła. Zapomnij. Nie pozostało mnie nic innego, jak tylko zacząć burzyć budowlę. Nie mam pojęcia, jak udało mi się rozwalić drewniano-foliowo-ceglany dach, oraz ściągać z góry "emki", których normalnie nie jestem w stanie poruszyć z miejsca na milimetr. Młody został zmobilizowany do pilnowania pozostałych szczeniaków, żeby żaden spadający materiał budowlany nie zrobił im krzywdy. W ferworze pracy, kiedy już zaczęłam tracić nadzieję, że dam radę, psiunia nagle przestała się poruszać i zamilkła. Połowa pustaków na ziemi, połowa jeszcze do ściągnięcia. Nie było czasu. Ostatnim wysiłkiem woli, korzystając z przypływu panicznej adrenaliny udało mi się unieść paletę z pozostałymi cegłami na 2 cm i wtedy Młody, centymetr po centymetrze, delikatnie, przez całą długość palety, zaczął przesuwać oszołomioną psinę do wyjścia - tym "jej" korytarzem. Kiedy wyjął ją z Teritkowej jamy i przytulił, opadłam na ziemię i mało nie zemdlałam - z wysiłku, stresu, ulgi... Na to przyjechał Mój, z nocnej służby. Jego mina na widok pobojowiska, nas utytłanych w błocie, trawie  i... krwi (mej własnej), poczochranych, w piżamach tudzież krótkiej koszulinie zakrywającej jedynie to, co zakryte być powinno i nic więcej...
Gdyby zdziwienie miało skrzydła, to Mój fruwałby niczym motyl nad bezkresem pól i łąk naszych!
W efekcie: sunia uratowana i poza kilkugodzinnym oszołomnieniem, nic jej się stało. Budowla została przez całe niedzielne popołudnie skrupulatnie odbudowana. Ja - o kieckach w najbliższym czasie mogę zapomnieć, nogi mam pozdzierane jakbym przeciskała się przez zmutowane jeżynowce, do tego jedną nieciekawą, dość pokaźną ranę, chyba walnęła mnie ta "emka", nie wiem. Podobne obrażenia mam na rękach, a do tego - malowniczy kolor paznokcia - palca wskazującego lewej ręki, który na 3/4 powierzchni jest śliwkowy. Wczoraj cholernie bolał i pulsował, dzis już tylko pobolewa, ale jego utrata w najbliższym czasie jest raczej pewna. Ponadto jestem połamana i czuję każden jeden mięsień.
Wieczorem, kiedy Trzeci już zasnął, mimo komarów, siedziałam w psiej zagrodzie na trawie i gadałam z całą piątką. Sunia umościła się na moich kolanach i "zasła" spokojnie.
Śnią mi się od wczoraj ściskające, przybliżające się do siebie ściany, między którymi stoję i nie mogę się poruszyć.
Pełna identyfikacja z psiną.
A Młody dorobił już ideologię - tata, ona jest cudem przez nas uratowana, powinna z nami zostać, naprawdę!

piątek, 3 sierpnia 2012

Wielodzietność oraz w oczekiwaniu na urlop

Miśka  -jestem w końcu! :)
Co nowego?
Gorąco i duszno, czasu ciągle za mało, a do urlopu jeszcze tydzień! Wytrzymać, wytrzymać!

Pisałam ostatnio, że tylko nam czekać aż Zinkowa osiągnie dojrzałość płciową. Otóż pisząc to nie wiedziałam, że ona ową dojrzałość już osiągnęła. Mało tego, że ową dojrzałość skonsumowała, że tak powiem, efektywnie i z odpowiednimi konsekwencjami. Konsekwencje - trzy chude, bezsierściowe, ślepe i nieporadne kociaki - przyszły na świat w ubiegły poniedziałek! Czarna jak noc Zinkowa powiła ciemno-pręgowane kotusie, z białymi skarpetkami, i biało-rudymi plamkami na łepkach.

Teri rozwiązała się 4 lipca więc jej potomstwo już rozbiega się po trawie i próbuje zaczepiać się nawzajem, oraz nawet szczekać i warczeć cienkimi głosikami. Jest ich również troje, dwa psiaki i jedna sunia.




Reasumując: mamy troje dzieci, trzy małe szczeniaki i trzy noworodkowe kocięta.
Fajnie, co?
Razem jest nas 15 sztuk, plus dwie rybki w akwarium.

Trzeci jest zszokowany i wniebowzięty.


Dwa tygodnie temu stuknął mu pierwszy rok. Jeżeli myślicie, że standardowo i książkowo postanowił od tego czasu mykać na własnych nogach, to jesteście w błędzie, bowiem Trzeciemu w ogóle się do tego nie spieszy. Kiedy zapomni, że sam stoi, to stoi, ale gdy tylko uda mu się zrobić to świadomie, automatycznie szuka podpórki lub naszego palca. Zdecydowanie bardziej woli być prowadzony, choć nawet prowadzony, to on prowadzi - góry piachu, knieje, największa trawa i gąszcz  - jego ulubione miejsca do pokonywania własnonożnie, ale jednak z eskortą. No i schody - trzyma sie naszych dłoni i wielgachnymi krokami bierze stopień za stopniem. Cwaniak. Tym sposobem zapewnia sobie maksimum uwagi i towarzystwa.
Raczkując, dociera wszędzie. Ostatnio zastanowił mnie jego płacz, ale kiedy odkryłam, że nie wiem, skąd dobiega, wpadłam w panikę. Po chwili nasłuchiwania zorientowałam się, że TOTO zza kanapy się wydziera. No i znalazłam grotołaza wciśniętego między kanapę a ścianę, owiniętego niczym mumia firaną sięgająca podłogi. Oczywiście utknął i nijak w żadną stronę się nie dało.

Pierwodrodny był na obozie Młodzieżowych Drużyn Pożarniczych. Został tam uroczyście i oficjalnie, wraz z ponad setką kolegów i koleżanek, pasowany na strażaka - ochotnika. Przez dwa tygodnie mieszkali w barakach nad jeziorem, zaliczali dzienne i nocne warty, ćwiczenia, alarmy - także nocne - po których maszerowali 10 km z całym oprzyrządowaniem. Trochę szkoły życia, a trochę zabawy i wypoczynku. Rozłożył mnie na łopatki informacją, że prysznice brali raz na 3 dni - to też element szkoleniowy, że niby w trudnych warunkach, itp. Oględnie mówiąc, Pierworodny z higieną nigdy nie był jakoś bardzo emocjonalnie związany, więc myślę, że bardzo mu to odpowiadało, hm.
Sama przysięga, na która zaproszono rodziny - trochę jak przysięga wojskowa. Wzruszająco było.




Marzy mi sie chociaż jeden wieczór, kiedy usiądę z książką i głowa nie spadnie mi po 10 minutach i kilku linijkach tekstu.
Wytrzymać do urlopu!

Buziaki :-)

niedziela, 24 czerwca 2012

Żeby nudno nie było...


Zinkowa.
Ni to sowa, ni wiewiórka. Koty łażą po drzewach, wiadomo, ale Zinkowa podczas leśnych spacerów, które uwielbia, przemieszcza się niczym Tarzan tylko po drzewach i rzadko schodzi na ziemię. Zdarza się, że źle oszacuje swoje możliwości i przeskok staje się wyczynem ekstremalnym - spomiędzy liści dobywa się wtedy żałosne "miaaaa". Zdejmij kotka z drzewa - znaczy się. Akcja ratunkowa wymaga nieraz użycia sprzętu profesjonalnego typu drągi i patyki, czasem bezpośredniej ingerencji ekipy ratunkowej (Młody włazi na drzewo i zdejmuje wyczynowca), a czasem zastosowania sugestii psychologicznej (Zinkowa! No złaź! Przecież nie masz daleko do ziemi, skoczysz! No już, złaź utrapieńcu! Kici kici...!!) 
Zmęczona wskakuje Trzeciemu do wózka i układa się "w nogach", zasypia nie zważając na fakt, że Trzeci chwyta ją za ogon i dzierży go w łapce niczym królewskie berło, niezwykle zadowolony.
Zinkowa posiada brata zwanego Zinkiem. Ten, jak na rasowego dachowca płci męskiej przystało, chodzi swoimi drogami, i w ogóle - drogami. Na spacerach nie zbacza z trasy, dumnie i cicho stawia łapkę za łapką i mruży żółte ślepka, demonstrując minę pt. no idę, ale po co ja idę...?




Teri i Teoś, urodzony tuż przed Świętami Bożego Narodzenia. Ten, którego zdecydowaliśmy się zostawić, jedyny tegoż umaszczenia. Jest kompletnie łaciaty! Łaciate ma miejsca, na których nie ma sierści (pod brzuchem) i łaciate podniebienie! Pozostałe trzy maluchy z naszego pierwszego "chowu" były, jak Teri, czarno-brązowe. Udało nam się wszystkie oddać do dobrej - mam nadzieję! - adopcji. 
Teoś to typowy szczeniak - łobuzuje i urwisuje, wszędzie go pełno i nosi w zębach wszystko, co tylko uda mu się dorwać. Atakuje Terunię zmuszając ją do uganiania się za nim i do zabawy; czasem, gdy ta nie ma już ochoty i cierpliwości do natręta, delikatnie chapsnie go zębem, ale specjalnie go to nie rusza, trzeba przyznać.
Zinki spierniczają przed nim na płot, choć też nieraz już dostało mu się w nos pazurem.
Jego sposób na spacery to nieodmiennie bagażnik - siedzi, nie zważając na nierówności terenu i wyboje. Łypie czarnymi ślepkami, i gdy czasem cuś tam wyłypie, wyskakuje na chwilę, poniucha, powęszy, pobiega, i już jest z powrotem w wozie.



Zanim zdążyliśmy zapisać się na sterylizację, Teri dostała kolejnej cieczki. Ogrodzenie jest. Brama też. Pilnowaliśmy puszczalskiej, jak oka w głowie, żeby nie zwiała, nie myknęła na randkę. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę tego, że wsiowe kundle nie dość, że przebiegłe i sprytne są, to są również chude! Na tyle, że z łatwością przeciskają się przez pręty bramy.
Tym sposobem w najbliższych dniach spodziewamy się ponownego powiększenia liczebności naszego stada.
Nie mówiąc o tym, że Zinkowa lada moment też osiągnie dojrzałość płciową.

Nie no, fajnie jest ;-p

piątek, 8 czerwca 2012

Szukam sposobu oraz przepisu ;-)

Chciałam mieć kwiatki na balkonach? Chciałam!
A co mam?
Łopoczące na wietrze biało-czerwone flagi.
Nie tylko na balkonach, ale na tarasie, przy wejściu, oraz na bramie garażowej również.
I na płocie.
Jesteśmy oflagowani niczym ambasada.
Oraz trasa na Boże Ciało.
W ten sposób Mój daje wyraz swemu patriotyzmowi, oraz niepohamowanej miłości do piłki kopanej i tegoż sportowego wydarzenia, którym żyje cały kraj bodajże. Wbrew wszystkiemu.
Na popołudnie zaproszeni koledzy i szwagrowie. Synowie - a jakże! Niech ma, tak pięknie zajmuje się Trzecim i całym dobytkiem, że zasłużył.
Reasumując - szykuje się facetowy wieczór.
A ja... trochę pewnie z nimi, a trochę - myk! - na pięterko, i książeczka, i herbatka, i błogi spokój... Dobrze, że Trzeci jeszcze nieświadom całego zamieszania, bo choć jedna istota ludzka ze mną na tym pięterku będzie. Nic to, że śpiąca.
I potem się dziwią, że cały czas marzy mi się córka.
Bo albo ona, albo będę musiała zweryfikować swoje zainteresowania i dorzucić jeszcze co nieco, żeby na stare lata nie nudzić się w domu, podczas gdy reszta rodziny na stadionach!

Jeżeli mogę się wypowiedzieć, to córkę wolę ;-)

wtorek, 5 czerwca 2012

Talent

O panu Mietku już kiedyś pisałam:


Odwiedzam go pewnego słonecznego poranka. Wchodzę do... - nie wiem, jak nazwać jego specyficzne lokum... - izby?! Wchodzę i oczom nie wierzę: na jedynym wolnym skrawku podłogi stoi półtorametrowy, gipsowy posąg Matki Boskiej. Wokół rozłożone gazety, słoiki z farbą, pędzle... Matka Boska zwraca uwagę błyszczącą bordową szatą i jedną, precyzyjnie namalowaną brwią na smutnej twarzy.
- Panie Mietku... no  łał! Co to jest??!
- E, nic takiego, sołtys prosił, żeby figurę ze skrzyżowania przemalować bo po zimie taka wypłowiała...
- No super, ja nie wiedziałam, że pan taki talent w ręku masz! Przecież to tak dokładnie trzeba te fałdki, załamania sukni malować, kolory dobrać, i te rysy twarzy tak precyzyjnie... Jestem pod wrażeniem, panie Mietku!
- Nic takiego, naprawdę! Czasem coś tam maluję, dzieciakom ze wsi też, ale w szkole już zakazali, bo dzieci się pochwaliły, że na plastykę pan Mietek maluje...to nauczyciele zabronili.
- To obrazki też pan maluje?
- No kiedyś...kiedyś tak, rózne krajobrazy, i MatkieBoski, i Jezusy... Trochę tego nawet kiedyś sprzedawałem...
 - To dlaczego teraz pan nie maluje, nie sprzedaje?
- A bo to pieniędzy na farby nie ma...
- No ale na początek zwykłymi kredkami, farbkami, takimi jak dzieci w szkole malują...
- Nie, pani, teraz to już się człowiekowi nie chce...
- Kurczę, ale talent pan ma, to grzech tak marnować, można przecież jakoś wykorzystać, a skoro pan to lubi, to i z korzyścią dla pana byłoby!
Macha ręką.
- Nie te lata, pani. Liceum plastyczne dwa lata robiłem, trzeci rok zawaliłem, wtedy była szansa, teraz już za późno, bo i przeszłość kryminalna...
- Panie Mietku, głupoty pan gada! Talent jest, możliwości na początek też, tylko, widzę, chęci pana brak!
- No może. Ale jak tę Matkę Boską pomaluję dwa razy w roku, to mi wystarczy tworzenia, mówię pani!

Pani Beata. Matka pięciorga dzieci, mąż alkoholik. Obejście domu skromne, ale zadbane. Schodki prowadzące do mieszkania ozdobione po bokach kilkoma kiczowatymi, ale zwracającymi uwagę kompozycjami ze sztucznych kwiatów i liści. Odsuwam przybrudzoną żakardową zasłonę i wchodzę. Witając się z gospodynią, zagaduję o te kompozycje.
- Tak, sama zrobiłam, wie pani, lubię - uwielbiam! - taką grzebaninę. Niech pani nikomu nie mówi, ale czasem idę na śmietnik koło cmentarza, wybieram takie ładniejsze, niezniszczone kwiaty i potem w domu się bawię... Niektóre takie ładne są, że szkoda wyrzucać, naprawdę...
- No to pani talent ma, pani Beato, może jakiś kurs by pani zrobiła i w tym kierunku pracy poszukała...
- Pani, ja o kursie bukieciarstwa wręcz marzę ale ten mój mnie w życiu nie puści, siedź w domu i klep biedę, tak mówi! Za granicę bym pojechała, dorobiła, byłam przecież raz, osiem tysięcy przywiozłam, ale teraz idiota puścić mnie nie chce, i co mam zrobić, uciec??
- Ale dlaczego puścić nie chce?
- A bo zazdrosny głupek, i dziećmi też by się nie zajął, pani wie, jak to jest... Ech, gdybym takiego durnia za męża nie miała, to by to moje życie inaczej wyglądało...
Pani Beata wstaje i sięga po papierosa, ale zaraz odkłada go z powrotem. Zwracam uwagę na stos książek w bibliotecznych foliowych okładkach na półce za jej plecami. Nora Roberts, Danielle Steel...
- Lubię czytać. Bardzo. Takie inne życie w tych książkach. Romansidła, niech się pani nie śmieje, ale myślenie o tych ludziach z książki jakoś pomaga mi przetrwać każdy dzień.

Pani Jadzia. Samotna, starsza pani. Jedyny syn siedzi w więzieniu za usiłowanie zabójstwa. Dostał 9 lat. Mieszkanie pani Jadzi zawalone książkami i... ręcznie dzierganymi serwetkami. Zachwycam się ich delikatnością, kunsztem, wysublimowanym i wyszukanym wzorem.
- Trochę ich sprzedałam, ale teraz ręce już nie takie sprawne, już nie robię ich tyle, co kiedyś, szydełko z ręki wypada... Brakuje mi tego, ale cóż zrobić.
Nigdy nie traci okazji, żeby mówić o synu.
- Ale wie pani, Marek - tak go tam chwalą, na studia chce się zapisać, takie tam mają jakieś "więzienne", bo on się w szkole, proszę pani, uczył najlepiej w klasie! A za dobre sprawowanie może w przyszłym roku pozwolą na przepustkę, jeżdżę do niego dwa razy w miesiącu i ostatnio na Dzień Matki prezent mi dał, o! proszę zobaczyć!
Podziwiam zegar w drewnianej oprawie, błyszczący od lakieru. Tarcza wsparta jest na dwóch słupach, na których  wyrzeźbione są twarze. U podstawy mała szufladka.
- Te twarze, wie pani, to mi się z tymi kamiennymi słupami z Wysp Wielkanocnych najpierw skojarzyły, ale jak tak się przyjrzeć, no niech pani powie, to mają rysy nasze, moje i Marka!

W biurze usiłuję opracować plan pomocy. Usiłuję jakoś skonfrontować potencjał z możliwościami. Bo talent jest, ale się maruje. Nakłonić do wykorzystania? No właśnie... bo co potem? Czy wykorzystanie talentów da tym ludziom szczęście? 
Czy byliby w stanie udźwignąć zmianę i jej konsekwencje? 


poniedziałek, 28 maja 2012

Chaos kontrolowany

Wiecie jak pachnie nagrzana letnim słońcem ściółka leśna? Taka ciepła, lekko żywiczna woń igliwia, mchu, trawy, chyba nawet grzybni....Jak dla mnie - pięknie! Najchętniej siadłabym gdzieś na polance i upajała się... no wręcz sztachała tym narkotycznym smrodkiem, który otulałby mnie bezpiecznym i znajomym kokonikiem przez cały dzień!
Weekend upłynął nam pod znakiem leśnych, słonecznych, upalnych spacerów.
W sobotę Mój wyciągnął nas na spacer do lasu już o 7.30 i przyznam, było to dla mnie ogromne wyzwanie, bo nieposprzątany dom i ogólny brak konkretnego planu weekendowego powodował stany paniczno-lękowe, oraz pewne poczucie chaosu. Nie to, żebym była spięta i sztywno-ramowa... jednakowoż znacznie przyjemniejsze jest wypoczywanie, gdy obowiązkom uczyni się zadość.Człek wówczas epatuje luzikiem i może nastawić się hedonistycznie. A tak? Pierwsze kroki spaceru przypominały postać mą idącą jak na ścięcie - bo luziku nijak nie dało sie wypracować. Ale powiadam Wam - leśna ścieżyna, pokłosie zielonych zbóż między którymi gnaliśmy, poranne wydzieranie się ptasząt, świeżość rannego nieba, oraz ten zapaszek leśny uleczyły mnie bardzo szybko i o nieposprzątaniu, tudzież wielu innych czynnościach "na już" przypomniałam sobie 5 kroków od domu. A że z wszystkim uwinęliśmy sie gromadnie w 2 godziny - reszta soboty też cudna była.
Na zajęciach superwizji, w których zawodowo uczestniczę raz w miesiącu, dowiedziałam się natomiast, że w mej profesji oraz profesjach podobnych, czyli tych związanych z zawodowym pomaganiem, często ma się pewne "skrzywienie" na punkcie porządku, ponieważ codzienny kontakt z biedą, problemami wynikającymi z nieumięjętności planowania, gospodarowania, przewidywania i brakiem pewnej zwyczajnej życiowej zaradności wprowadza w nasze "pomagaczowe" umysły poczucie chaosu. Układanie więc - życia, spraw, ciuchów, sprzętów, bibelotów, książek... rekompensuje nam to codzienne zmaganie się z przeciwieństwami, i wprowadza w nasze z kolei życie potrzebne nam poczucie porządku i przewidywalności.
Może rzeczywiście tak jest.
Choć bywam spontaniczna i nie muszę mieć wszystkiego zapiętego pod szyję. Czasem mam zlewkę i nie wstydzę się tego. Czasem po prostu tak jest. Okoliczności wymuszają potrzeby.
Trzeci też wymusza potrzeby. Nie posprzątam, no dobra, ale posiedzę z nim godzinę na kocu, powygłupiam się, pościskam, wycałuję, i postaram wprowadzać w życie hasło "Cała Polska czyta dzieciom", próbując czytać dziecku książeczkę w sposób zwyczajowy - jak najrzadziej wyrrrrywając ową z żelaznego uścisku małych, dopiero co narodzonych (w bólach, a jakże!) zębów, oraz tłumacząc: "zobacz, kotek, ZOBACZ, nie jedz, kanalio mała, narysowany kot smakuje tekturowo, wiem, że ci to nie przeszkadza ale matce twej, owszem...". I tak w kółko. No i naprawdę bosko jest!
A tekturowe, to znaczy "prawdziwe" książki i tak mają w Trzeciego zębach lepsze powodzenie, niż te gumowe, które ewentualnie mógłby przygryzać, bez większego uszczerbku na swym, i książki zdrowiu.
Pierworodny bawi się na trzydniowej szkolnej wycieczce - Srebrna Góra i okolice. Kazali dać dzieciakom ciuchy na zniszczenie, bo będzie czołganie się - w błocie, chyba w kopalni.
Byliśmy już rodzinnie w Kotlinie Kłodzkiej ale czołgania, kurczę, jakoś nie pamiętam ;-)
Młody przywiózł sobie po lekcjach kolegę i przepadli gdzieś w terenie. Podejrzewam, że tropią zające, które u nas pod płotem ostatnio stadem dość licznym bywają; zastanawiam się nawet czy to nie krewni i znajomi królika.
Trzeci zalicza popołudniową drzemkę.

Maki tonące w zbożu rosnącym pod oknem, przy którym siedzę, wyglądają jak niespodziewane, ale zwyczajne okruchy szczęścia, które los rzuca nam pod stół.

piątek, 18 maja 2012

Kij w mrowisko oraz głową w mur

Źle mi.
Wiecie, taki stan, kiedy ściana przed oczami i nijak jej ruszyć, przejść, zburzyć nie można. Tłumaczysz, wytaczasz ciężkie artyleryjskie argumenty, próbujesz godzić a nie skłócać, ale każda próba rozwiązania konfliktu tylko jeszcze bardziej go komplikuje, bo nagle okazuje się, że sprawa ma drugie... nie! Nie drugie, a milionpięćsetne dno.
Rodzinka.
Wydaje ci się, że wystarczy porozmawiać.
Ale kurna! ludzie nie potrafią rozmawiać!
Pół biedy, jeśli jest to ktoś, z kim cię nic specjalnego nie łączy, ot, taki niepozorny przechodzień na Twej życiowej ścieżce. Gorzej, gdy chcesz pogadać i konstruktywnie rozwiązać problem z kimś, z kim łączą cię więzy krwi i jakieś emocjonalne zależności. Brat? Ciocia? Mama?
Ciągle śmieszy mnie w mojej rodzinie to, że główny problem jak zwykle odsunięty został na bok, a rzecz toczy się wokół pierdół typu: coKtoOkimGdzieJakPowiedział, KtoKogoObraził, KtoNiepotrzebniePowiedziałPrawdęWoczy!!! A konfrontacji nikt nie chce!
Jeszcze śmieszniejsze jest to, że główny problem już jest załatwiony, sedno problemu zadowolone, i wszyscy wiedzą, co i jak mają robić oraz akceptują to.
Co nie zmienia faktu, że milionpięćsetne dno bulgocze, toczy pianę z ust i przewraca krwistymi ślepiami, siejąc wokół zgrozę, wścik i potrzebę uduszenia gołymi ręcami.
I teraz ci, którym niedawno dziękowano, że tak się starają, załatwiają i próbują dźwignąć cały problem razem z ludźmi zgomadzonymi wokół niego, aktualnie są najgorsi. Jednak najgorsi, bowiem robią. Coś. DĄŻĄ do konstruktywnej zmiany - spokojnie, dyplomatycznie jednakowoż konsekwentnie.

Czyli my. Mój i ja znaczy się.

Jechałam dziś wczesnym rankiem z wizyty u podopiecznych drogą, na której kładł się długim cieniem wspaniały wschód słońca. Zielonym szpalerem drzew jechałam, tunelem właściwie, bo połączone z obu stron korony tworzyły nade mna gęste, połyskujące, zielone niebo. No beczałam sobie w najlepsze, nie ma co ukrywać. I pomyślałam sobie - szlag! Życie jest takie krótkie, ale ile w nim konieczności bujania się z głupotą, niemocą, bezsilnością...! Po co to? No po co?

 Źle mi, ale już jakby mniej.

środa, 9 maja 2012

Apetyt





Trzeci realizuje się wiosennie. Na przykład z upodobaniem zjada mlecze. Na drugiej fotce widać nawet na żółto upaprane usta. Że mlecze gorzkie? Kto by się tym przejmował. Podobno są dobre na kaszel.
Czekamy na etap samodzielnego docierania do zakamarków podwórka i zjadania rzeczy, które zwyczajowo niejadalne są. A wygląd Trzeciego nie pozostawia żadnych wątpliwości - Trzeci apetyt ma!

Buziaki :-)

wtorek, 8 maja 2012

Telegraficznie ;-)

Mknę rano drogą krajową do pracy i zachwyca mnie coraz to bardziej rozbujała zieleń. Jaka to różnica - jechać pośród wysokich traw na poboczu i gęstych żywozielonych koron drzew, a jechać ubogim, wypranym z kolorów traktem krajobrazu zimowego. Słońce też, rzekłabym, nie ułatwia sprawy, bo gdy tak bezczelnie świeci i grzeje, chciałoby się pojechać w dokładnie odwrotną stronę - dom, dom, doooom! Tym bardziej, że Trzeci trzyma mnie mocno... za serce. Kompletna paranoja - te pierwsze dni w pracy jak zły sen, tęsknota, i pustka w ramionach. Teraz, gdy codzienność studzi  niespokojne porywy serca i dozuje lek o nazwie "przyzwyczajenie". oraz "wyższa konieczność", stan pacjenta uważa się za stabilny, aczkolwiek nawrotów choroby nie da się przewidzić ani uniknąć.
Trzeci, w 10 m-cu swojego życia jest urwisem i łobuzem. Nie chce mu się raczkować, ale stać na nogach i pijackim krokiem, trzymany pod paszki, gnać naprzód - owszem. Mówi "mama", które to słowo w chwilach wielkiego rozżalenia brzmi jak "mamamamamamama" - powtarzane bez końca. Udaje mu się również skomentować kręcącego się pod nogami kota radosnym "koooke" (kotek) oraz dostrzec wszelkie okrągłe przedmioty, nazywane po prostu "kuko" (kółko).
Któkie podsumowanie kilku pozostałych aspektów życia.
Praca - no jest. Po zmianach - rozbuchana, żywa, kreatywna, zmienna, nieprzewidywalna, wymagająca zaangażowania. Zaangażowanie odkładam na później. Na razie sumiennie wykonuję swoje obowiązki, i nie ma co się krygować - lubię to.
Mój - no jest. Jak zawsze odpowiedzialny, troskliwy i opiekuńczy. Kochany. Spędza z  Trzecim właściwie więcej czasu niż ja. Zna różnicę między bluzą a polarkiem, oraz między pajacykiem a śpiochami. Zakochany w naszym nowym, "własnodomowym" życiu. Wieczory spędza przeważnie na tarasie. Nie sam. Chyba jest szczęśliwy.
Pierworodny i Młody - no są. W pakiecie, bo przeważnie razem. Szkoła, koledzy, boisko, zawody strażackie, i wieczne uganianie się "gdzieś po wsi". Niedawno znienacka dopadło mnie stwierdzenie, że mają już własne zdanie, opinie na wiele tematów i kurczę! - nawet pomysły na życie! I nie wiem, jak to się dzieje, że są aż tak różni, a tak wiele ich łączy.
Zwierzaki - no są. Teri - nasza znajdkowa seniorka, wierna i uczuciowa. Ostatnio wyszło na wierzch to, że okropnie boi się burzy - trzęsie się okropnie już podczas większego zachmurzenia, gdy grzmotów nie słychać jeszcze ludzkim uchem. Próbuje chować się we wszelkie mysie dziury. Pozostałe zwierza: dwa czarme kociaki oraz Teofil vel Teoś, łaciaty potomek Teri. Pozostałe trzy utrapieńce wydane zostały w dobre - mam nadzieję - ręce.
I na koniec - moje wielkie, cudowne zaskoczenie: Wasze komentarze :-) Zastanawiałam się, pisząc poprzednią notkę, czy ktoś tu jeszcze w ogóle zagląda. No zagląda, kurczę, zagląda! I to... no super jest! Cieszę się :-) Dziękuję :-)

piątek, 27 kwietnia 2012

Ojej!

I ojejku! ;-)
Nie wiem, od czego zacząć. Strrrrasznie długo nie pisałam, chyba wyszłam z wprawy, i w ogóle tak jakoś łyso mi, no.
Może na razie tylko tyle, że... dobrze jest. Od połowy stycznia - pracowniczo, więc bardziej zabieganie. Słońce jest, więc coraz bardziej optymistycznie jest!
Emocji, wzruszeń, myśli i pomysłów na codzień - nie brakowało, i nie brakuje. Nie ma szans na stagnację, ale czy ja chcę spokoju?

Nieustannie śmiem upierać się przy tym, że dobrze jest, jak jest.
Choć do ideału daleko.
Ale kto by się tym przejmował.