piątek, 6 czerwca 2014

Niech cudowności nie umykają!

Trzeci i Czwarty uwielbiają spacery, najlepiej długie, najlepiej do lasu, i najlepiej z przygodami typu wieeelkie kałuże po drodze, czy też zające przecinające nam drogę.
Czwarty niezmordowany gna na małych girkach, niepomny na rodzicielskie wołania. Najczęściej próbuje dogonić Trzeciego - zmotoryzowanego, ale tylko tak dla fasonu, bo przecież "nie o to chodzi, by złapać króliczka, ale by goooonić go!".
W Hoteliku sezon zbiorowego linienia. Mój codziennie wynosi całe wory wyczesanego włosia, obłęd. Niektóre psiska pod starą, odchodzącą od ciała sierścią mają już piękną, czystobarwną. Szczególnie trikolorki wyglądają cudnie.
Zapytałam naszą blogową Miśkę, czy przypadkiem nie uchowały jej się gdzieś sandałki po Grzesiu, bo Trzeci i Czwarty nie "zgrali się" porami roku, jeśli chodzi o ciuchy (i buty) typowo letnie lub typowo zimowe. Sandałki po Trzecim są Czwartemu albo za małe, albo za duże.
Godzinę później Miśka dzwoni: Wysłałam ci sandałki!
Padłam ;)
Co za dziewczyna kochana!
Jestem po lekturze "Cmętarza zwieżąt" Kinga. Masssakra! Dreszcze miałam!
Przeczytałam w dwa dni i część nocy, nie dało się inaczej, rodzina była zmuszona zrozumieć i przeczekać. Na obiad były "Berlinki".
Choć czasem nie pasują mi u Kinga zakończenia. Lubię wiedzieć dokładnie, co i jak.
Dzień za dniem mija, czasem w sposób zwariowany, czasem całkiem spokojny.
Myślę sobie, marzę, dumam, coś tam mi się czasem nowego "urodzi", mam jakieś tam plany, które może zrealizuję, a może nie...
A Pawlikowska pisze: "Nie skupiaj swojej uwagi na szczycie góry, bo umknie ci mnóstwo cudowności, które znajdują się po drodze. Tuż obok ciebie. Przez cały czas."
I tego się trzymajmy!

 
 
 

poniedziałek, 5 maja 2014

Nie bawię się

Szukam w necie wzoru wniosku o urlop wychowawczy.
Bowiem tak właśnie postanowiłam, przy radosnej aprobacie młodszych członków rodziny, oraz przy - z ulgą - westchnieniu najstarszego: No tak, tak będzie najłatwiej.
Postanowiłam, że mnie nie zobaczą w robocie przez najbliższe co najmniej dwa lata.
Nie powiem, żeby to był taki hop siup! kamień z serca.
Bo owszem, tak, jest to najprostsze rozwiązanie, bez kombinowania, co z maluchami, bez rozeznania w kwestii opiekunek, bez szamotania się i tłuczenia głową o konieczność podejmowania obowiązków domowych i nie radzeniu sobie z nimi, no bo jak ogarnąć wszystko, kiedy nagle z dnia całego wypada ci dziewięć godzin. Bez wyrzutów sumienia, że zostawiam maluchy z rykiem (a zważywszy na ostatnie przywiązanie obojga do mamowej spódnicy...tfuuu...nogawki spodni...tak by pewnie bywało) i z własnym poczuciem dobrostanu psychicznego: że będę tam, gdzie mam być, gdzie moje miejsce, bo wszak najsampierw mamą jestem, a dopiero potem pracownikiem i realizatorem zawodu swego. Bez tęsknego spoglądania w okno biurowego pokoju - że oni TAM, a ja  tu, że coś przecież muszę, że chcę, że dzieci, i psy, i taras niepozamiatany a kołdry i koce psie niewytrzepane, niewymienione...
Ale... bowiem zawszeć to "ale" być musi - świecić oczami przed pracodawcą nie jest jakoś miło, choć rozmowę o takiej decyzji mojej mam dawno za sobą, i bardzo źle nie było. Samo wiecie jednakowoż, jak stereotypowo i zwyczajowo postrzegany jest tak długi "wypad" z zawodowej huśtawki - nie huśtasz się, nie bawisz, nie ma cię. Kit z zacofaniem  w kwestii przepisów prawnych, odwyknięciem od zawodowej rzeczywistości, od  takich a nie innych kontaktów z ludźmi, załatwiania miliona spraw, pewnością siebie i zręcznego poruszania się po niezmierzonych oceanach kontaktów niezbędnych do sukcesów w tej branży. Kit, bo to się da jakoś reanimować, jeżeli przyjdzie, i o ile przyjdzie na to czas. Gorzej z poczuciem naznaczenia, napiętnowania - to jest TA, co to świadomie daje się wkręcić w zacofanie. "A nie boisz się, że już potem nie dasz rady? Że nie wrócisz wcale?" Kochana, jeśli nie wrócę, to będzie to oznaczało, że znalazłam coś jeszcze bardziej SWOJEGO, i mogę sobie na to pozwolić. Tylko tyle.
Nie żebym się tym jakoś specjalnie przejmowała, ale spotykam się z zaskakującym niedowierzaniem, gdy odpowiadając na pytania lub spotykając się wręcz ze współczuciem mówię, że robię to, co lubię najbardziej, że uwielbiam być mamą, i być ze swoimi pociechami w domu, w sensie - z nimi, a teraz, gdy jeszcze te psiaki... to już w ogóle.... Nie wiem, nie jest to chyba standard, więc nie wierzą.
Mało ważne.
Najważniejsze jest to, że cieszę się z tego darowanego kawałka czasu przed sobą, bo to jest coś pięknego, kiedy sama mogę wyplątywać urwisy z piżam i ubierać je; kiedy wiem, jak zmienia się mój dom w różnych godzinach dnia, gdy słońce najpierw rano wita w kuchni, później nieśmiało zagląda do salonu, by popołudniami muskać zaledwie ramę okna od zachodniej strony, chowając się przy tym za drzewa...; kiedy wychodzę przed dom, kiedy tylko chcę i widzę zmieniające się wraz z upływem godzin barwy nieba...; kiedy mogę zaparzyć sobie kawę, kiedy chcę, porysować z Trzecim, porzucać piłkę z Czwartym, sprzątać, krzątać się, pichcić, prasować, nastawiać milionpięćdziesiąte pranie tego dnia... i nie myśleć! nie myśleć o papierach, decyzjach, pismach, ocenie kwartalnej, opinii asystenta rodziny, podpisie kierownika...
Czasem mam wrażenie, że w pracy biurowej, zamkniętej, bez chłonięcia powietrza... uciekło mi dużo życia. Że je jakoś tak, niezgodnie z naturą, zmarnowałam.
Choć przecież w gruncie rzeczy lubię tę pracę.
I nie zamartwiam się na razie tym, że nam się teraz dość porządnie sypnie finansowo. Pożyjemy zobaczymy.
Zgodnie z ustawowym nazewnictwem, zostaję zatem w domu co by syna najmłodszego "wychować", a przy okazji życiem rodzinnym się cieszyć i dobytek psi przydomowy wespół z Moim dopilnowywać.
13 czerwca, w piątek!!! - zaczynamy!
Headlong!



wtorek, 22 kwietnia 2014

Na full

I jeszcze kawałek świątecznego mazurka, do przedpołudniowej kawki, przy stole przykrytym lekko już zaplamionym obrusem w wielkanocne zajączki z palemkami.
 
Minęły nasze pierwsze nasze tak aktywne, zapracowane Święta. Zjechało się kilka, dokładnie 10 dodatkowych psów - z rezerwacjami uczynionymi dużo wcześniej. Popołudniami, w obydwa dni Świąt wybiegi zaroiły się od zwierzaków i ludziów - zaaferowani goście, tak nasi prywatni, jak i goście psiaków, które są pod opieką konkretnych fundacji bawili się z futrzastymi, częstowali smakołykami, zabierali na spacery do lasu, całowali i ściskali! W kącikach wybiegów, od czasu do czasu dostrzec można było Marcysię, wolontariuszkę pracującą ze "strachulcami" - jak nazywamy te najbardziej zalęknione i wycofane; cierpliwie wyciągała rękę, spokojnie przypinała smycz, siadała bokiem nie patrząc... i czasem prosiła nas, zerkając przez ażurowy płot, o różne dziwactwa typu: "Wpuśćcie mi tu szalonego Maksa, potrzebuję elementu rozproszenia!"
Wesoło, aktywnie, głośno.
Spokojnie też było - od rana, gdyśmy krzątali się po obejściu czy domu, wygłupiali z dzieciakami, podjadali... no i wieczorem, kiedy psy spały zmordowane, poprzytulane do siebie, a my sprzątaliśmy taras i wybiegi, ogarnialiśmy maluchy i cieszyliśmy pogodą, tym wieczornym ciepłem po dobrze spędzonym dniu.
 
Dziś i jutro większość psiaków wyjedzie, zostaniemy znów z tymi bidami naszymi bezdomnymi i dwójką czy trójką "komercyjnych". A za parę dni i tak się to pewnie zmieni, ktoś znajdzie domek, ktoś wróci z nieudanej adopcji, ktoś inny dojedzie interwencyjnie i będzie się adaptował do codzienności hotelowej.
Jak tylko uda mi się przysiąść, dokształcam się samorzutnie;) Książek nakupiłam, nie powiem, z przyjemnością. Jeszcze trochę, jeszcze ociupinkę, Czwarty podrośnie i więcej będę mogła zrobić, poudzielać się, popracować z psiakami, które nie są jeszcze do adopcji gotowe, lubię to bardzo, patrzeć, jak psisko powoli powolutku nabiera zaufania, nie ucieka, stoi w miejscu, czai się, żeby powąchać dłoń, ale jeszcze nie jest gotowe, podchodzi wolno do rzuconego smakołyku... a kontakt wzrokowy? ach, szczyt marzeń i pełnia szczęścia, kiedy choć przez ułamek sekundy zwierz spojrzy, "ślizgnie" wzrokiem zaledwie...
Mamy kilka sukcesów na swoim koncie, więc to mobilizuje straszliwie!
 
I jakże w tej sytuacji wrócić mam do codzienności biurowej? Dać się zamknąć na 9 prawie godzin, z dala zupełnego...?
No nie da się.
Napiszę o tym, napiszę!
 
Póki co zmykam, bowiem Czwarty już zbudzony, podwórko zalane słońcem, a  obowiązków sporo!
 
A, i jeszcze jedno. Całkiem niespodziewanie, bez przyczyny i miejmy nadzieję, już bezpowrotnie zakończył się "doopny" problem ;)
 
Ściskam Was!
 
 

niedziela, 30 marca 2014

Roczniak

 
No i mamy Roczniaka!
Rok temu o tej porze była Wielka Sobota.
Przygotowałam chłopakom koszyczek do Święconki.... i pojechałam.
Po kilku godzinach urodził się On.
 
Pięknego życia, Synu! 
 
 
 
 
 


poniedziałek, 24 marca 2014

Hotelikowo

Mój przemierza podwórko przed domem, a za nim podąża kilkanaście sztuk ogoniastych zwierzów. Część stada.
Niesamowity to widok. Psiska cieszą się, plączą mu się pod nogami, skaczą, wywijają ogonami, domagają się czułości, zabawy.

Niektórzy ciągle nie dowierzają, że Hotelik funkcjonuje na zasadzie wolnego wybiegu i większość psów biega luzem, nie rzucając się na siebie przy byle okazji. Te, które musza być zamknięte z różnych względów (nie lubią innych psów, boją się, są chore, w pogoni za przygodą przeskakują płot, itp.) są wypuszczane cyklicznie lub biegają w mniejszej zagrodzie. Kiedy trafia do nas nowy pies, czy to adopcyjny, czy "od ludzi", testujemy go z innymi, w różnych kombinacjach, i z reguły bardzo szybko wiadomo, kto z kim się lubi, a kto kogo może chcieć "ustawić".

Czasem nie dowierzamy, że to wszystko się dzieje, że podporządkowaliśmy zwierzakom całą swoją codzienność, że nie mamy "wolnego", nie możemy razem nigdzie wyjechać, dotrzeć w pełnym składzie na imprezy rodzinne... ale jednocześnie nigdy chyba nie czuliśmy się bardziej na swoim miejscu. Dużo już wiemy, potrafimy, ale jeszcze więcej do nauczenia przed nami, doświadczenie wielkie do zebrania. Ciągle ktoś się u nas przewija, przyjeżdżają fundacje, stowarzyszenia, weterynarze, wolontariusze z przytulisk, ludzie prywatni zostawiający nam pod opieką swojego pupila lub chcący adoptować jakąś bezdomną bidę.. Futrzaki są tak przyzwyczajone, że cieszą się na widok każdego ludzia z osobna, i całych grup też... śmiejemy się, że choć czasem trzydziestka psiaków na stanie, to każdy złodziej zostałby przywitany wesołymi skokami, ogona merdaniem, zachęcaniem do zabawy.

Pożegnania są trudne - bezdomniaki wyjeżdżające do swoich domów żegnamy niekiedy z łzą w oku, myśli się potem o nich, wspomina, ale jednocześnie obecna jest świadomość, że jadą po lepsze życie, do domu, na kanapę. Trudniej jest z psami odchodzącymi na zawsze. W czasie 10 miesięcznej działalności Hoteliku pożegnaliśmy w ten sposób trzy psiaki, które przegrały żmudną walkę o życie.

Latorośle przyzwyczajone, zaangażowane. Drugi, najogromniejszy zwierzolub, deklarujący już teraz chęć studiowania weterynarii, udziela się najwięcej, i też on jest najczęściej na fotkach promujących jakiegoś czworonoga. Trzeci też chce pomagać, najlepiej jak umie - nosi puszki z karmą, podaje miski, trzyma szczeniaki. Szczeniaki to jest w ogóle jego ulubiony typ, i z nimi - i z Trzecim - bywa najtrudniej przy adopcjach. Ostatnio jakoś tak się złożyło, że był obecny podczas całej procedury - Mój wyjechał, Ania z fundacji nie zdążyła dotrzeć, tak  więc sama wydawałam malucha... Wypisywałam umowę adopcyjną, rozmawiałam z ludźmi, którzy trzymali sunię, a Trzeci wył mi w rękaw - "Mojaaaa Figaaaa, mojaaaa...Kooocham Figęęę...". Pocieszyło go nieco trzymanie Figi na rękach do końca oraz przyniesienie reszty szczeniąt na godzinę do domu.
Większość bezdomniaków otrzymuje od nas nie tylko czułość, opiekę, karmę, kocyk, ciepełko, ale też imię. To jest dopiero zabawa!
Najfajniej wypowiadanie imion przychodzi Trzeciemu. Zna je wszystkie, bardzo szybko zapamiętuje, nawet imiona tych psiaków, które są u nas na wakacjach przez kilka dni lub sam weekend. Ostatnio ubaw mieliśmy dzięki cudnemu labradorowi o "gwiazdorskim" imieniu Kurt. Trzeci wypowiadał je jako "Kuj". A że Kuj uwielbia zabawę z dziećmi i szaleje na punkcie piłeczek, które chłopaki mu rzucają do aportu, Trzeci wypowiada jego imię milion razy dziennie. "Mamaaaaa, wołaj Kujaaaa..."  - drze się na przykład na cały głos. Wyobrażam sobie, jak to "Kuj" może być słyszalne, i cieszę się, że nie mamy sąsiadów! A środowiska zwierzowe już się przyzwyczaiły ;)

Pozdrawiam Was ze Zwierzakowa, jak zawsze cieplutko!


Na fotce Benio. Już w swoim domku.

niedziela, 16 marca 2014

Nauczyli

Kiedy okazało się, że jestem w ciąży z Trzecim, słyszałam różne komentarze. Oprócz tych mniej lub bardziej pozytywnych, także te odnoszące się do dużej różnicy wieku między Trzecim a starszymi synami, którzy mieli wówczas 11 i 9 lat. "Ooo... oni ci go dopiero nauczą..." - słyszałam sarkastyczno-kpiarski, przesycony pewnością prawdziwości tych słów ton - na przykład.
Ale niby czego mają go nauczyć? myślałam sobie w międzyczasie, biegając między starym mieszkaniem a budowanym nowym domem, w przerwie między wizytami u lekarza, wywiadówkami w szkole, spotkaniami, zakupami, w domu, na spacerach i w kościele.
Zwyczajowo chyba...nie wiem...przeklinania? "Fakju" pokazywania?
Pierwszy i Drugi, z racji takiej a nie innej organizacji życia domowego, angażowania się w rozwój rodzinnego przedsięwzięcia, mnogości najróżniejszych obowiązków, zajmują się młodszymi braćmi... no dużo. Zabawiają, karmią, wyprowadzają na spacery. Czasem z większą, a czasem mniejszą ochotą - ale nie psioczą, nie buntują się, nie krzyczą, że świat jest niesprawiedliwy. Na szczęście.   
No ale Trzeciego nauczyli, hmmm.
Mówienia proszę (pooochę mamo!), dziękuję (kunuję!) i przepraszam (lasiam!). 
Opowiadania treści przeczytanych książeczek w sposób logiczny, choć jeszcze nie zawsze gramatyczny. Nazywania zwierząt, owoców, warzyw.
Liczenia do 10, oraz prostego dodawania i odejmowania. Cyfry nazywane są po polsku, niektóre także po angielsku.
Nazw większości literek - co jest efektem uwielbienia przez Trzeciego gry w Scrabble - najczęściej wozi literki w autkach lub układa na planszy, gdzie potrafi złożyć proste słowa, jak "kot", "mama".
Bezbłędnego rozpoznawania kolorów i nazywania ich wszystkich... po angielsku! Wezwani na dywanik synowie oświadczyli, że jakoś tak "samo wyszło", poza tym łatwiej powiedzieć "łed, głin i blu" niż "czerwony, zielony i niebieski", prawda mamo?  Tak więc mamy łed jabłuszka, głin wagony i blu czapeczkę. Moje rozpaczliwe próby uratowania ojczystego języka i zakodowania go w świadomości syna dały efekt mianowicie taki, że wczoraj po kąpieli dziecię zadeklarowało chęć wytarcia się "jeloł-ziółtym lęćnikiem". 
Ten jakże haniebny proceder edukacyjny, stosowany przez moje starsze latorośle, a zmierzający w sposób nieunikniony do demoralizacji młodszego rodzeństwa, osiągnął rozmiary zatrważające i wysoce niepokojące w chwili, kiedy to przed godziną Trzeci skomentował moją blu koszulkę jako "chajną" (fajną), po czym wskazał, nazwał i z aprobatą przyjął nadrukowaną na niej cyfrę 7, oraz policzył wszystkie literki "o" (z wymową polską i "oł" angielską) w nadruku tegoż ciucha. 
 
                       

środa, 12 lutego 2014

chaotycznie o tu i teraz

Dobra.
Poskładane, zapakowane, niektóre zafoliowane.
Dziecięce, niemowlęce ubranka.
Część do oddania, bo pożyczone, część już w dobrych ręcach Kubusiowej mamy, która Kubusia owego jeszcze pod serduszkiem swym trzyma.
I, jak już Best Friend również była łaskawa stwierdzić - co? To koniec? Tak po prostu koniec dzidziusiowania, kołysania, przytulania,stópek całowania...? W sumie, obiektywnie rzecz biorąc, dzieci jest czworo, więc sobie możesz, mamo wiecznie niespełniona, całować te stópki choćby do końca twych dni.
Heh.
Całować - do rozmiaru powiedzmy 28. Bo takie 44 (osiąg Pierwszego), to ja, przepraszka, niespecjalnie chętna.
Tak czy tak, świadomego i planowanego macierzyństwa koniec. Mus zająć się teraz tym dobytkiem, który jest, wykształcić, na ludzi wyprowadzić, niektórych do przedszkola najsampierw posłać, chodzić nauczyć... Choć Mój powiada, że jak już czworo jest, to i sześcioro i - buahahaha - ośmioro może być, żadna to dla niego różnica, gromadka jest tak czy tak.
Ale czasem, szczególnie wieczorami, wymięka. Wraca od psiaków zmęczony, najczęściej akurat w porze przed-sennej krzątaniny...bo maluchy do kąpieli, kolacja tudzież mleczko, siusiu, bajeczka, książeczka i nyny... Zakasuje rękawy i bez zbędnych pytań bierze się do pierwszej najpilniejszej czynności, żeby sprawniej, szybciej, nienerwowo... i czasem, przy wspólnych dziecko-zajęciach, najczęściej w łazience, gdy jeden maluch jeszcze w wannie, drugi wycierany, kremowany, w piżamkę pakowany, zagaduje: może film obejrzymy? na tarasie posiedzimy? do zwierzów na chwile pójdziemy? I ja wtedy: tak, tak, jasne... Ale potem okazuje się, że właściwie prasowania cały stos, albo z sypialni głosik jakiś dobywa się jeszcze, niby w słodkim śnie pogrążony ale jednakowoż nie na tyle, by czujność utracić...albo psisko jakieś wymaga większej uwagi i on sam dłużej z nim posiedzieć musi, uspokoić niespokojnych, posprzątać nieopatrzne siku na legowisku... albo też starszemu naszemu któremuś przypomina się rzecz niecierpiącazwłoki - mamo, pomóż, bo to, bo tamto, a miałaś mi poszukać niebieskiej koszulki, a obiecałaś pomóc...
I tak to jest.
Dobrze jest.
Pierwszy ostatnio został przez kilka godzin z Czwartym. Mieliśmy wiele spraw do załatwienia w mieście, zakupy, psiaka do weterynarza - na prośbę fundacji, jakieś formalności, papiery... Zabraliśmy ze sobą Trzeciego, a Pierwszy i Drugi na stanowisku - co do Czwartego, i co do dobytku Hotelowego.
Psiak choruje okrutnie, chudnie, kostkami samymi grzechoce, nowotwór, anemia, i co tam jeszcze... jedna lecznica bezradna, więc diagnozowanie w drugiej... W samej przychodni półtorej godziny! Potem reszta. Zeszło ponad 5 godzin. Starsi już nieraz zostawali z niemowlęcymi braćmi więc nic nowego. Ale TEGO jeszcze nie było! Telefon - dzwoni Pierwszy. Mamo - on robi kupę!!! Przewijanie z siku - bywało. Kupa natomiast, jako substancja skażona i promieniotwórcza, jest z reguły omijana przez nastolatków naszych łukiem szerokim. Nic nie poradzisz, musisz go przewinąć, nam jeszcze trochę zejdzie... No więc we dwoje, uzbrojeni w foliowe reklamówki, chusteczki nawilżane, ręczniki (??) zabrali się do operacji, no i co, i dali radę. Mamo, zrobiliśmy to! Ale pampersa chyba założyłem mu tyłem do przodu, trudno, tak musi mieć, gna po raku jak zwykle więc chyba nie zauważył...

Tak mnie trzyma, i cieszy, i ładuje to rodzinne tu i teraz. Lubię wspominać, i myślę o przyszłości ale są to zaledwie okruchy świadomości - siłę daje mi dzisiaj, teraz, spokój i zamieszanie, radość i zmęczony "oklap". Garstka uśmiechów, filiżanka kawy, jakiś sms. Raczkujące stworzenie w zabawnych rajstopkach z samolotem na pupie. Wesoły Dwuipółlatek, wymawiający "si" jako "ch", więc: "Mamo, mamo, pać, Pucha (Pusia) i Michu (Misiu)!" Albo: "Moje ato, moje - Kamicha!" (auto Kamisia ;)

"Rób to co kochasz
i rób to z miłością
a będziesz kim zechcesz"
(Beata Pawlikowska)

Wielgachnymi krokami, nieubłaganie, zbliża się termin powrotu Matki Polki do pracy. I trwa burza mózgów - co uczynić, i w jaki sposób, żeby było dobrze. Dla wszystkich.


środa, 5 lutego 2014

Biegusiem...


O jaaa cie... naprawdę tyle czasu minęło było od ostatniego wpisu??
No naprawdę, hmmm...
Siadłam dziś w końcu na moment co by odświeżyć nieco facjatę bloga, aktualizować czytelnię, pozaglądać co u Was... i uwaga ludzie, siedzę nadal oraz robię wpis!
Wobec powyższego rzucam kilka fotek, i donoszę, że u mnie w porządku, ale czas wolny skurczony do takiego minimum, że dostrzec go doprawdy bez mikroskopu nie da się!
Dziecka małe rosną ...sposobem jakimś, nie wiem naprawdę jakim, Czwarty za niecałe dwa miesiące, albo dobre półtora, jak kto woli, zdmuchiwał będzie pierwszą świeczkę na torcie. Niech Was nie zwiedzie jego blond-anielski wygląd, gałgan to jakich mało, i pojęcie "spokojne dziecko" nabrało przy tymże osobniku nowego wymiaru, bowiem owszem, nadal spokojny w sensie mało płacze, rzadko marudzi, ale jego chęć poznawcza tudzież pęd ku eksploracji terenu i umiejętności fizyczne biją na głowę wszelkich olimpijskich medalistów w kategoriach skoki, biegi, rzuty, wspinaczki, itp. Raczkować począwszy przed ukończeniem 7 m-ca życia, w chwili obecnej nie ma dla chłopaczka tego tras, przedmiotów i mebli nie do pokonania, w try miga znajduje się w miejscach trudno dostępnych oraz wysokościowych, natomiast wyjście czy też wycofanie się z tych miejsc odbywa się z reguły na zasadzie prawa grawitacji. Bowiem swobodne (cokolwiek to znaczy) spadanie opanował "miszcz" nasz również do perfekcji ;)
Trzeci gada i poznaje, i charakteru tudzież osobowości nabiera całkiem fajnej.
Młodzież buduje swój niezależny świat, w którym na szczęście ciągle sporo miejsca dla rodzicieli i młodszych braci jest. Oby jak najdłużej. A może i - cichaczem marzę - na zawsze...
Hotelik psi rozwija się i przynosi niesamowite wrażenia, uczucia, mega satysfakcję... tyleśmy ludzi przez te kilka miesięcy poznali, tak "prywatnych", jak i organizacji, fundacji, stowarzyszeń... Dane nam jest poznawać te pomocowe instytucje od środka, od podszewki, więc powiem Wam, że podziw i szacunek, owszem, ale i niesmak często, bo jak wszędzie - konflikty, gra o władzę i prestiż, tudzież najzwyklejsza ludzka zazdrość, zawiść, na-złość-robienie... Czasem aż oczu wytrzeszcz dopada, bo człek myśli, że jak już się taka grupka ludzi zbiera, żeby zwierzętom pomagać, wyciągać z dna, to to janioły same są, i wspólną sprawą złączone o konfliktach mowy nie ma.. a tu zonk. Bo są. Tu i ówdzie.
Ale dla nas gry wewnętrzne mało ważne. Psiska najważniejsze, a te...kochane są! Bezdomniaki i te prywatne również. Aktualnie spora grupka, bo wakacyjne - z racji ferii zimowych - obłożenie mamy.
Na razie tyle. Biegnę dalej.
Ściskam Was mocno, szczególnie tych, co zaglądają wytrwale :)