sobota, 13 kwietnia 2024

Narodziny


Rodzę się w bólach, ale paradoksalnie radośnie. Z takiego niepozornego czołgania się po ziemi, niespiesznego przekładania do przodu i na boki poszczególnych fragmentów istnienia, znalazłam się nagle na kolanach, szczerze zdziwiona zmianą perspektywy, a nie zdążywszy się tym nacieszyć, ze zdumieniem odkryłam swobodne dryfowanie w przestworzach wolności, gdyż świat z impetem dokonał wykopu całej mnie w zupełnie inną czasoprzestrzeń. Psychoterapia lepi mnie na nowo, jeszcze dużo brakuje, tu ręki, tam nogi, a może i kolorowych piór w ogonie, ale kształt masy jest już w foremce przyszłości. Moja przewodniczka po tym fascynującym i lekko przerażającym dla mnie świecie powiada, że alutkowe bogate życie wewnętrzne to z jednej strony przekleństwo, z drugiej błogosławieństwo, i że w miarę rozwoju świeżych poziomów świadomości będą pojawiać się kolejne. Im więcej spotkań - tym więcej obszarów do przepracowania pojawia się we mgle, zdawać by się mogło, że nie będzie to miało końca. Póki co - ten pociąg jedzie dalej i na poziomie poznawczym doczepiają się kolejne wagony, bo układam, racjonalizuję, zdobywam wiedzę, dostrzegam. Na poziomie emocji zaś - stara lokomotywa stoi zimna i ciężka, to jeszcze daleka droga. Moja kolejna lekcja do przerobienia to nie tylko mozolna nauka wyznaczania granic, pozbycie się wiecznych wyrzutów sumienia, ale i przygotowywanie się do sprawdzianu ze złości - Jak się nauczysz wkurzać, to wtedy będzie postęp! - mówi Przewodniczka. Noszę na sobie plecak czyichś emocji i oczekiwań, i nie ma tam miejsca na moje. Szokującym odkryciem dla mnie było nie tylko odczytanie nieprawidłowych schematów, które kierują moim życiem, ale i fakt, że wcale nie wyszłam ze swojej roli dziecka w rodzinie dysfunkcyjnej, ciągle jestem wspaniałym bohaterem, grzeczną, spokojną dziewczynką z kłębkiem splątanych uczuć, lęków, emocji, z potrzebami kontroli, silną zadaniowością i wiadrami niezaspokojonych potrzeb w środku. Tego już nie da się rozplątać, trzeba po prostu odciąć. Na zewnątrz funkcjonuję dużo lepiej, autentycznie odczuwam zrzucanie kolejnych ciężarów, poprawiło mi się zdrowie, cera, koncentracja, spojrzenie, dzieci komentują mój śmiech i energię. Mama, dobrze wyglądasz! - mówi Pierwszy, kiedy wpada na kawę po drodze z sędziowania. Zaczęłam wychodzić do ludzi i odbierać telefony, szukam siebie w różnych fajnych miejscach, głównie na koncertach tych "smętów", jak mawia Mój sarkastycznie, nie rozumiejąc mojej miłości do poezji śpiewanej. Na drodze postępów spotykam ludzi, którzy nagle zaczęli wychodzić z bocznych ścieżek przeszłości, dawne miłości licealne, zapomniane fascynacje innością, oryginalnością, istoty, które na moment kiedyś się pojawiły, wznieciły jakieś drobne płomyki zainteresowania, zatańczyły iskierkami w oczach, po czym zniknęły, wydawać by się mogło, na zawsze. Splot różnych okoliczności, z powodu których spotykamy się znów, trąci prawdziwym mistycyzmem. Jest to niezwykle piękne. Ekscytujące. Niebezpieczne. Są również nowe znajomości, tak inne w moim nowatorskim odbiorze - kiełkujące odmienne, odkrywcze wręcz schematy działania i myślenia wynoszą poziom tych znajomości na zupełnie inny level. Bywa to irracjonalne. I wspaniałe.

No i zaczęłam o tym wszystkim mówić, nie obwieszczać, nie chwalić się, ale mówić tym, którzy chcą słuchać. Cytat wrzucony na insta sprawił, że odpisałam na kilka wiadomości i przeprowadziłam dwie rozmowy - Przepraszam, że pytam wprost, ale czy ty masz... a wiesz, ja też chyba mam.... ale nie wiem, co z tym zrobić,  bo może mi się tylko wydaje...

"Różnica między smutkiem, a depresją jest taka, że smutek wynika z tego, co się wydarzyło, lub nie. A depresja to twoje ciało, które mówi: pie*dol się. Nie chcę już być tą postacią, którą stworzyłeś. To za dużo dla mnie. Depresja to głęboki odpoczynek. Twoje ciało potrzebuje depresji. Potrzebuje głębokiego odpoczynku od postaci, którą próbowałeś być".

(Jim Carrey)

Dziękuję Wam ogromnie za to, że zaglądacie, że piszecie mnóstwo wspierających słów, i że zwyczajnie jesteście! Ciepło od ludzi życzliwych i rozumiejących pozwala mi grzać się w chwilach chłodnego kalkulowania (po co mi to było, wszystko teraz niszczę, trzeba było nie ruszać) i smutno-deszczowego zwątpienia. Serce drży mi z wdzięczności przy każdym komentarzu.

Bywajcie! Do później!


Dłuższa historia pewnej tęsknoty

 




I taka zła ta miłość, taka niewiarygodna, 
raniąca, 
przedziwna, 
na wskroś i obłędnie przygodna. 
Nie mogę spojrzeć Ci w oczy, 
mówisz: nie trzeba, rozumiem, 
całujesz moją skroń,

milcząc najładniej, jak umiesz.

Schowałam się w cień Twoich dłoni, 
pod szorstkim kocem powiek, 
nic nie mów, 
nie jest mi zimno, 
pamiętasz? 
"Miłość to dobry człowiek".

 

-------------------------------------------------------------------------------------------


W ciszy nabrzmiałej dźwiękami

W ciemności, która oślepia

W nieśmiałym dotyku dłoni

sunącej po nagim ramieniu,

w profilu ust ciepłych i drżących

pod opuszkami palców,

w fałdach skłębionej pościeli

i w rozrzuconych poduszkach,

w smudze światła pełznącej

pod rozwartymi ze zdziwienia drzwiami,

w moim spłoszonym spojrzeniu

w Twoich naglących oczach

w płynącej rozpaczą tęsknocie

w chowanym po kieszeniach lęku

w mozaikowej strukturze kłamstw

w prawdzie, która nie boli

 

dojrzewa nieświadomie

spokojnie

konsekwentnie

niepowstrzymana i nieuchronna

 

chora

nienarodzona miłość




piątek, 22 marca 2024

Stan pomiędzy



Zbieram się po kawałeczku. Okazuje się, że powstaje z tego całkiem nowa jakość, całkiem nowa ja, i jest to i wspaniałe, i przerażające. Tyle spraw trzeba poukładać na nowo, tyle relacji skonfrontować. Dzieje się jakiś proces i nie wszystko zachodzi naraz, często coś z czegoś wynika, ale właśnie dlatego, że to takie poukładane i prawidłowe jest - straszy prawdziwością, realizmem. Już się nawet nie dziwię, kiedy po raz kolejny okazuje się, że jakaś relacja, w moim odczuciu świetna, nagle jawi się jako głęboko toksyczna. Wystarczy zmienić schemat myślenia na prawidłowy i bum.

W głowie wieczny zamęt, w brzuchu motyle, spojrzenie nieobecne, a życie na zewnątrz toczy się normalnie. Budzę się koło 4.00, zegar biologiczny ustawiły koty, które wyrażają chęć wyjścia o tej godzinie. Kiedyś zasypiałam dalej, teraz nie ma szans. Na tarasie czekają już dwa albo trzy kociska z wioski, które przychodzą na dokarmianie, mam słabość do łaciatka bez jednego ucha, chciałabym go zgarnąć do domu, tylko musi się bardziej oswoić. Dostają saszety, a ja parzę sobie kawę. Czytam, piłuję Friends'ów, myślę i marzę. Przed 7.00 budzę dzieciarnię, łaskoczę po ciepłych policzkach, zdrabniam imiona do granic słodkiego absurdu; kiedy ciężko im wstać zaczynam śpiewać piosenkę o zającu, co to siedzi na kubeczku i lewą nogę moczy w mleczku, najczęściej działa, szczególnie u starszych, którzy mruczą zaspani - Mama, błagam, ta piosenka jest przegłupia! Ostateczny kaliber zbudzenia to "drogą płynie rzeczka, idzie pani na szpileczkach" z demonstracją bezpośrednią na gołych pleckach. Po końcowym "pada deszczyk, czy czujesz dreszczyk", wzbogaconym o buziaki i łaskotki, nikt już nie jest w stanie dalej spać. Lubię te momenty bardzo. Potem śniadanie i mega koncentracja na czterech śniadaniówkach - co kto, i żeby się tylko nie pomylić. Uzupełniam bidony wodą, Czwartemu wrzucam dodatkowo butelkę soku jabłkowego, Trzeci czasem prosi jeszcze o herbatkę w termosie. Przy wyjściu obowiązkowe: kocham cię, miłego dnia, ja jeszcze dręczę pytaniami - Masz strój na WF? Spakowałeś historię? Pieniążki na przedstawienie pamiętaj dać pani!, i tak dalej. Dzień rozwija się różnie, sprawy wypływają na powierzchnię i łowię je po kolei w sieć zadań: psy, dom, posiłki, papiery, wyjazdy, wszystko w różnych odcinkach czasowych i konfiguracjach. Siły chłonę z energii młodych, z rozwijającej się przyrody, z kontaktów ze zwierzakami, z książek. Trzyma mnie pewna przewidywalność i zwyczajowa powtarzalność.

A jednocześnie, z pewnego niespodziewanego powodu, który i cieszy i niepokoi - chciałabym być zupełnie gdzie indziej.


Krótka historia pewnej tęsknoty



Niechcący spadł mi świat,

wysunął się z drżących dłoni,

rozbił o kant codzienności.

Rozsypał się w drobny mak.

Nie chciałam go pozbierać, słyszałam tylko ulgę,

i krzyki mew na nieboskłonie.

 

Mówiłeś, że łąki chustę szarpałbyś dla mnie za róg.

Szarpnąłeś, a ja upadłam, 

pośród wstydliwych stokrotek.

Motyle wiatr bezradności leciutko unosi,

ponad horyzont twoich powiek.

 

Wiedziałeś, że czekałam,

choć o mnie nic nie wiedziałeś.

Zostałeś słów murarzem.

Ostrożnie stawiasz nuty na pięciolinii marzeń.

Ja jednak sama nie wiem,

czy my się jeszcze szukamy,

czy to tylko takie gdybanie.

 

I gdy tak ładnie na mnie nie patrzysz,

gdy uwodzisz niespoglądaniem,

gdy w moich słowach się zaplatasz,

i z samotnością zaprzyjaźniasz -

nie mogę ci powiedzieć,

ile dla mnie znaczysz kochaniem.

 

Chciałabym tylko na trochę,

na jedną maleńką chwilę,

zatonąć w twoich oczach,

otoczyć się ramionami,

dotknąć ustami twoich ust.

A później przecież

wrócimy do swych żyć.

 

Jak gdyby nigdy nic.

 

 

Fragmenty zaznaczone kursywą pochodzą z tekstów poezji śpiewanej, w interpretacji Michała Łangowskiego.

piątek, 16 lutego 2024

Dużo niczego


Można szeleścić depresją przez wiele miesięcy, nosić ją starą, zniszczoną i brudną, nie zdając sobie sprawy z faktu istnienia i ze szkodliwości szelestu, aż w końcu w początkach jesieni, z niewątpliwym zdumieniem zauważyć jej zwiędłą postać na własnym zgarbionym ramieniu. Próbowałam, naprawdę próbowałam strzepnąć ją niepostrzeżenie na jeszcze zieloną trawę, ale przywarła zbyt mocno. Mogłam tylko się zgodzić, zaakceptować fakt, pozwolić na zawłaszczanie, i tylko czasem przesuwać, lekko w górę lub w dół, kryjąc pod włosami, w zagłębieniach obojczyka, lub...



... obnosić ją czasem w lesie na zamarzniętych policzkach.





A przecież było tyle dobra. Miłości. Spokoju. 
Było dużo muzyki, był Michał Łangowski i "Wiedźma", bo o mnie, i "Gotycka", bo w słowach: " (...) i tak ładnie na mnie nie patrzysz, tak uwodzisz niespoglądaniem" można się zatracić. Było kilka spektakli, i bezpośrednich koncertów z obłędnie śpiewaną poezją: Krzysztof Jurkiewicz, Jasiu Muzykant i Dom o Zielonych Progach, którego wysłuchałyśmy i wyśpiewałyśmy w poznańskim Rojbrze siedząc na podłodze, na wielkich poduchach, bo klimat był ciasny i schroniskowy.




Były ukochane Bieszczady z wszystkimi dzieciakami, pod koniec wakacji, gdzie cała organizacja okazała się dość wymagająca, ale ostatecznie siadła jak złoto. Słońce dogrzewało, a sierpniowa zieleń już nieco przepalona, przepłukana drobnym deszczem, śniada jakby i chłodna, wybijała w suchym piasku i szemrzącej trawie etiudy o jesieni. Potokami płynęły pierwsze opadłe liście.








Później był weekend wrześniowy, morski i bałtycki, upalny jeszcze, słoneczny, skradziony spontanicznie, żeby dzieciskom spragnionym plaży pozwolić zostawić ślady w piachu ciepłym i suchym, i w tym zmywanym przez fale. Słońce, jak zwykle, toczyło się po niebie, niżej już nieco i mniej odważnie, po czym, jak zawsze, chowało się w morzu, rzucając wstydliwe spojrzenia zza koronkowych firanek chmur. A potem już tylko chłód, i coraz ciemniej, i szum fal bardziej złowrogi, jakby złościł je mrok i ta bezczelnie wystawna codzienna ucieczka słońca.





W szkolnej przerwie jesiennej padło na Taterki. Przełom października i listopada okazał się pogodowo łaskawy, choć nocami wściekał się górski wiatr. Pochodzilim jednak, toczylim jak zwykle na szlakach rozmowy głębokie i pełne refleksji  (Piąta: Mamo, a gdzie znikają zapomniane myśli?)... i jeszcze bardziej wnikliwe i dosadne (Trzeci do Piątej, kiedy próbował jej coś wytłumaczyć, a ona nieustępliwie wytaczała na niego całą artylerię kobiecych niezaprzeczalnych racji: Nie krzycz na mnie bez powodu! Na co Piąta: No ale przecież krzyczę z powodem!!). 
Spokój na Rusinowej, kompletny nietłok, chmur wolne wędrowanie... Miałam przemożną ochotę wcisnąć w siebie tę ciszę i pamięć tego zatrzymania, upchnąć w siebie jak bluzę w przeładowany plecak.














A potem była podróż w nieprzeniknione śniegi Narni. Z polskiego, grudniowego chłodu niespodziewanie dokonał się weekendowy transfer w jeszcze rozleglejszy chłód norweski. Doznania były zacne, skandynawski porządek zachwycający, ceny w sklepach chłostały jak rózgą, a ten zamorski świat o prostym, surowym obliczu zachwycał i uspokajał ciepłymi światłami domów. Zmrok był wszechwładny i kojący, nieśmiała jasność dnia zjawiała się na chwilę i znikała w mgnieniu oka. Chłonęłam zimno, biel, szarość i niespodziewanie intensywne kolory murali, które jak barwne motyle wyłaniały się zza stalowych kotar zimowego anturażu.















Druga połowa stycznia to Madera. Przerażająca wyspa na środku oceanu, z dala od kontynentu, piękna, niewielka, dzika i niezwykle prosta w obsłudze. Kosztowała mnie najwięcej, konieczność tak dynamicznego wyjścia poza sferę komfortu mordowała powoli i z premedytacją ciężko wypracowane poczucie bezpieczeństwa. Odcinała palce, dusiła, podtapiała i łamała kołem przez kilka tygodni oczekiwania (bo bez dzieci, bo samolot, bo tak daleko, bo tak długo, bo tak drogo, bo angielski kiepski, bo ból istnienia). Ledwo żywa wywlokłam się z samolotu prosto w ciepłe, popołudniowe słońce, przymykając oczy i umysł od nadmiaru bodźców. Mimo pokiereszowania - przeżyłam, a nawet dokonałam częściowej rekonstrukcji. Jakiejś pokrętnej naprawy siebie. Nie dało się inaczej, słońce cieszyło, i widoki, i ocean, i szlaki górskie, i koty, i kwiaty. Przyjemnie mnie oszukano, uśpiono czujność na całych pięć czy sześć dni. Na zdjęciach widzę, że ktoś podobny do mnie układa mozaikę uśmiechów.
 




















                                                 

























A teraz jest... trudno. 

Kilka miesięcy temu pstryknęłam wyłącznik świata, zrobiło się cicho, ciepło, za bardzo domowo, bez strasznych ludzi na zewnątrz. Całe moje jestestwo wtopione w zieleń fotela i często śpiące pod kocem, mało uśmiechu i mało złości, nie użalanie, tępota odczuwania, podróże po domu znanymi ścieżkami w prostej mechanice codziennych czynności. Sen, ten cudowny stan niebycia. Radość blada i chuda. Choroba duszy i ciała. Lekarze, badania, leki.

Terapia z impetem wcisnęła włącznik, zapalając rzeczywistość na nowo. Od galopu myśli i chaosu wspomnień, mam wrażenie, oszaleję. Kotłuje się we mnie cała historia, wspomnienia nigdy nie rozpakowywane, w pudłach bez nazw, bez słów, dopadają mnie w najciemniejszych zakamarkach umysłu. Spisuję dziennik spotkań i skreślam słowa, które ledwo tykają powierzchni, jak cieniutkie odnóża nartników. Analizy są niemożliwe, nie potrafię nic ułożyć  w całość, nie umiem nazwać siebie, ani tego, co, poza bólem, czuję. Zdzieranie powłok wspomnień i odczuć boli jak rozdzieranie warstw skóry, o żadnym gojeniu nie ma na razie mowy. 
 Ale proces się toczy pomyślnie. Wiem, że tak trzeba.
Odkryj, obnaż, usuń. Tak mówił Chandler, to znaczy Matthew Perry w swojej książce. 

Nocami oglądam Przyjaciół, tkając sobie opatrunki płaczem, śmiechem i dziwnym zakochaniem.