poniedziałek, 20 marca 2023

Morelki i skórzane paputki



Kiedy to już jest wiek średni dla człeka? A kiedy starczo zaawansowany? Jeżeli takiż określać liczbą systematycznie naklejanych plastrów rozgrzewających na różne obszary kręgosłupa, to jestem już daleko poza zaawansowanym. Mimo ćwiczeń (nieregularnych, fakt), mimo masaży, mimo sporej aktywności ruchowej, bolesność tej części ciała jest w ostatnim czasie dość frustrująca. Po ciągu "korzonków" i innych przypadłości lędźwiowych, nadszedł czas bólowego koszmaru obręczy barkowej, okolic karku, prawej łopatki, ramienia. Niedogodność, delikatnie rzecz ujmując, napierdziela najbardziej w nocy, wstaję więc, faszeruję się ibupromem, i usiłuję potem na leżąco dokonać przerzutu ciała z jednej strony na drugą, bo gdy zasłona dymna wygenerowana przez truciznę sprawia, iż boli mniej, to się jakoś da. Swego czasu doktory w zamierzchłych covidowych konsultacjach online sugerowały, że po tylu ciążach, że wapń wypłukany, że to już tak będzie... ale było minęło, trzeba by się wybrać na konkretny przegląd, rezonans jakiś uczynić czy coś, może jeszcze nie wszystko stracone i osteoporozowa przyszłość nie taka pewna jednak. Póki co męczę się z jakimś plastrem Hot Pepper, który grzeje tak, że zastanawiam się nad kolejnym ibupromem, ażeby skutki grzania trochę osłabić, bo nie wiem, czy wyczymom, a zaznaczyć tu trzeba, próg bólu mam dość wysoki, naturalny poród razy sześć poprzeczkę zdecydowanie podniósł, gdyż żaden nie był ani krótki, ani letki. Nie żebym się skarżyła, czy żałowała, wszak prawie wszystkie, któreśmy się zdecydowały na macierzyństwo, cierpimy za grzech Ewy, hehe, wiadomo. 

Cykliczna rozmowa telefoniczna z 96-letnią babcią, przebywającą w ośrodku rehabilitacyjno-opiekuńczym, fajnym, ciepłym, przyjaznym, bo prywatnym, utwierdza mnie w przekonaniu, że każde życie to wielgachna wartość, babcia ma lepszy moment, mówi, jaki obiad był dobry, za chwilę podwieczorek, pyta o Szóstego, czy już zapisałam do szkoły, bo szkoda, żeby się nudził, powinien od września iść do zerówki, ale z racji sporego skoku do przodu, tak intelektualnie, jak i emocjonalnie, poleci raczej do szkoły, mówię jej, że zapisany, ale jeszcze się wahamy, zobaczymy, nie tłumaczę jej, że może edukacja domowa, babcia mówi: 'No, tośmy sobie pogadały, to zadzwoń za tydzień znów', czuję, że zmęczona, słyszę, że woła opiekunkę, żeby wzięła od niej telefon, nie rozłączam się jeszcze, telefon odłożony gdzieś na stolik pewnie, lub na skraj łóżka, ale ciągle włączony, więc perfidnie podsłuchuję, słyszę, jak opiekunka mówi, że dobrze, pani Aniu, już biorę, i zwraca się do sąsiadki z łóżka obok: 'Pani Irenko, zobacz, jakie dobre ciacho ci przyniosłam, nie chcesz?, to może jogurcik, jemy ładnie, spróbuj, ale czemu ty płaczesz, Irenka, dobrze jest wszystko, nie płacz, spróbuj...' i w tle słucham delikatnego zawodzenia Irenki ze znaczną demencją starczą, już u wylotu swego istnienia, prawda to, że na końcu życia jesteśmy tak bezbronni i zależni od innych, jak na początku, że trzeba otoczyć więdnącego człowieka z równie ujmującą troską jak tego, który zalążkiem jest zaledwie, pączkiem nierozkwitłym. I że się standardowe, nieprzerwane przedwcześnie koło życia tak dokładnie domyka - linia rysuje się od punktu zero, od bezbronności, senności, strachu, bólu, pieluch, spojrzeń nierozumiejących, rąk nieskoordynowanych, potrzeby bezpieczeństwa i spokoju, i dokładnie do tego samego miejsca dobiega, i w tym miejscu kończy. Smutne? Prawdziwe, naturalne. Byle by ta troska na końcu była jednakowoż tak samo naturalna i oczywista, jak na początku. 

Przypomina mi się sytuacja z lata, sierpień chyba, lokalny warzywniak, ładuję torbę po brzegi, tyle ludzi w domu, więc wszystko kilogramami i zwielokrotnionymi pęczkami, obok stoi starszy pan z monetą w dłoni: 'Pani - mówi do właścicielki - te morelki takie dobre, wczoraj mi tak ta jedna smakowała, wziąłbym jeszcze, ile kosztuje? osiemdziesiąt groszy? to mi starczy na dwie!', cieszy się i kładzie na ladzie monetę dwuzłotową, pani z warzywniaka bierze foliową torebkę, wkłada do niej dwa owoce wybrane przez staruszka i dokłada jeszcze dwa, pan patrzy zdumiony, dziękuję, mówi, dziękuję, powtarza jeszcze kilka razy, zabiera z lady wydane grosze i trochę skrępowany, tak znienacka zaatakowany dobrem wychodzi na słoneczną ulicę. Owoce i warzywa to aktualnie towar dla bogaczy, na ile morelek wystarczy temu panu pieniędzy tegoż, zbliżającego się lata?

Stareńka, jak na swój gatunek, dwunastoletnia Ruby grzeje się w bladym słońcu i drepcze po szarej, przedwiosennej trawie, zapuszczając się w ulubione zakątki ogrodu. Adopciak, przyjeżdża na wakacje od początku istnienia hoteliku, była jednym z pierwszych gości, młódka wtedy, pełna energii i buńczuczna, szybko poczuła się jak u siebie i trzeba było pilnować, żeby nie podganiała zestresowanych nowicjuszy. Od kilku lat już spokojniutka, miała wiele takich kryzysów zdrowotnych, że dawno już powinna gonić niepokornych w psim niebie. Jej człowieki szlajają się po całem dosłownie świecie, wyjeżdżają kilka razy w roku, tacy na maksa zapaleni globtroterzy, tak więc Rubiszon bywa u nas bardziej niż często, i równie często na sygnale wieziona bywała przez nas do weta, bo atak, bo stawy, bo gorączka, bo się nie podnosi. Podnosiła się za każdym razem i podnosi nadal. Biega ostatnio w skórzanych paputkach, z racji neurologicznych kłopotów trochę ciągnie łapki, no więc paputki, żeby się poduszki na stopach nie ścierały, wiadomo. Jej ludzie, odbierając ją, powtarzają, że to pewnie już ostatni raz, bo taka chora, taka słaba. A ona ma te prognozy gdzieś, i ciągle nasz ogród to jej ogród, i wchodzi, a czasem nawet i wbiega! do tego wakacyjnego siebie bez martwienia się o przyszłość. 

Koło życia. Wola życia. 



niedziela, 12 marca 2023

Nie-zima szkodliwa dla zdrowia, ale bez hipokryzji

Ni ma wiosny, ni ma! Dziwny, jednodniowy, dwugodzinny, czasem dwudobowy śnieg byłby łaskawiej potraktowany w ferie, teraz niech spada, choć gdy jest w stanie skupienia (s)padającym, a człek akurat w domu, bez konieczności wyjścia i wyjechania, to bywa bieluch traktowany ulgowo z racji malowniczości. Piąta wyniosła swoje ptoki, żeby potuptały w białym puchu, potem suszyły się na kaloryferze, bo welurowe upierzenie przemakalne, niestety.



W lesie też ładnie, pięknie nawet, gdy biało, zdjęcia psów wychodzą fajnie, ja niezmiennie zachwycam się drzewami, jest coś totalnie nierealnego w nierównomiernie pobielonych gałęziach, w resztkach śniegu na suchych liściach i skupiskach igliwia, w oblepionym jednostronnie pniu; widoki niewiele różnią się od dziecięcych rysunków, na których kształtowana paluchami wata imituje śnieg, a pociągnięcia pędzlem uzupełniają konary i nadają drzewu kształt. Lubię te nasze zwyczajne krajobrazy, swojskie, znane, lubię nasz las, który niby ciągle ten sam, ale codziennie w innym odzieniu, inne kapelusze obłoków zakłada, i te szale... zwiewne szale nieba, mgieł, oddechów pachnącej ściółki. Biegniemy czasem z psiskami na smyczach, zziajani my i (mniej) zziajane one, radosne jęzory psie łopoczą jak flagi na wietrze, spod łap wznoszą się lekkie fragmenty mchu, drzewa umykają po bokach, a wyrzut adrenaliny w połączeniu z przetlenowaniem przenosi nas w inny wymiar czasoprzestrzeni, jakie to dobre jest, jakie dobre - mimo wszystko - jest to miejsce, które sobie wybraliśmy na życie. 



Tylko koty wkurzone, posiedziałyby już chętnie na tarasie, powygrzewałyby się na trawie, załawiłyby swoje kocie potrzeby naturalnie, w piachu, zamiast w kuwecie. Nie wychodzą poza ogród, nie są specjalnie ciekawe życia za płotem, ale z racji wcześniejszej bezdomności chętnie korzystają z dobrodziejstw przydomowego świeżego powietrza. Czarna mniej tęskni za przestrzenią, bezpieczniej jej w domu, przesiada się z tylko z kanapy na legowisko, z legowiska na rozłożone papiery na stole, potem na krzesło, fotel i inne gdziebądź, ale black&white Bibi swój wqrw na mokrość i zimno demonstruje wyrazem paszczy, no tak ma, co zrobić.





Bywa rozkoszna, gdy śpi, i gdy potrzebuje głasków, ale ogólnie nie jest miłym kotkiem, niestety. Może dlatego, że została wyłowiona na cmentarzu, gdzie w kociej komunie wolnożyjących przeżyła swoje pierwsze 7 miesięcy życia. Tam się też zapewne urodziła. Czarna Wenus, płochliwa i chorowita, jest zdecydowanie łagodniejszego usposobienia. Wyłuskana z tłumu podobnych sobie czarnych kociąt na wiejskim podwórku pewnego gospodarza, który regularnie rozjeżdżał kocięta traktorem, nie zważając na żadne zwierzę w zasięgu wzroku. Mimo działań fundacji zwierzakowych typ jest niereformowalnym betonem, podejrzewam, że nadal każdego roku w stodołach rodzi mu się kolejne stado do rozjeżdżania. To te mniej akceptowalne strony mieszkania na typowej polskiej wsi. 
Tak czy tak - trza się na wiosnę nastawić już bardziej serio, przetrwać te dziwne, chwilowe śniegi, koszmarne błota i przejściową szarość po zimie, której nie było. Ale prowizorka już nawet w pogodzie nie dziwi, jaki kraj - taka zima, byle jaka. W dodatku szkodzi zdrowiu, bo wirusów od tej nie-zimy cały motłoch. 
Choć takie absurdy jak te nasze rodzime, krajowe, to się z żadnym anomaliami pogodowymi równać nie mogą. Pogoda jednak szerszymi horyzontami wykazuje się, przewidywalna jest bardziej, prawdziwsza i uczciwsza, bez cienia hipokryzji. 






sobota, 4 marca 2023

O ogoniastych istotach i nowych trendach w branży kofeinowej


Poszłam na Allegro zrobić zakupy, zamiast gumek do włosów, odplamiacza i soli himalajskiej znów kupiłam książki. Pisałam kiedyś u Teatru, że kompulsywne kupowanie książek to mój sposób radzenia sobie na wqrw, niestety jest to również mój sposób na nomen omen zakupy, zabieganie, dobry humor, kiepski humor, ból głowy, konieczność zaplanowania imprezy urodzinowej, w zasadzie, ogólnie, na życie. Teraz może na zmęczoność, gdyż ponieważ jakieś takie przyjemne, ale trochę ogłupiające wiosenne przesilenie dopadło mnie znienacka. Wstaję koło 6, lubię w spokoju wypić kawę, zanim dziatwę zacznę o 7 budzić do edukacyjnej placówki dziennej, Mój w tym czasie jest już z reguły u psiąt, więc samotna w kuchni nastawiam ekspres, karmię koty, szukam Toma, powoli układam śniadaniówki (teraz to się nazywa lunchboxy. lol) i czasem z rozbiegu kroję owoce, ogórki, paprykę... ale najpierw jednak kawa, ikeowski uszak w kolorze butelkowej zieleni i obowiązkowy przegląd prasy fejsbukowej: Paweł Lęcki, Belfer na zakręcie, PigOut, czasem Przemek Staroń i  Karolina K-M, na więcej nie starcza czasu. Wczoraj zamiast ziarenek Dallmayr do ekspresu ochoczo sypnęłam kociej karmy, suchej, zorientowałam się po chwili, więc klnąc siarczyście pod nosem i ignorując zdziwione spojrzenia kotów, którym trajektoria lotu paczki z karmą wydała się podejrzana w związku z tym, że poszybowała w górę, miast w dół do oczekujących misek i paszcz przy nich, poczęłam wybierać chrupek po chrupku z pojemnika na ziarna. Udało się usunąć chyba wszystkie, ale jakiś taki pył pozostał, trudno, wyczyści się po iluś kawach, smak jest okej, Mój i Drugi skarg nie wnosili, ekspres też nie protestował. Tak że ten, oraz fakt, że przydałoby się odpocząć, reset włączyć, niekoniecznie fizyczny. Wypad w góry po trzykroć już zaplanowany, ostatni weekend marca w Szklarskiej, później kwiecień i caluśki tydzień w okolicach Babiej Góry, potem czerwiec i Tatry. Jesień tradycyjnie Bieszczady, ale jeszcze bez konkretów. Wszędzie, rzecz jasna, miejscówki wiejskie, rozkoszne zadupia. Mój, wygłaszając przemowę podczas spędu urodzinowego swego - zawsze pajacuje z przemówieniami, wywołując kupę śmiechu - rzekł poważnie, dziękując wszystkim za przybycie (przybył jeno Pierwszy z lubą swą, reszta to domownicy), że będzie to rok podróży. Patrząc na wstępny harmonogram wyjazdów to faktycznie, bo gdzieś jeszcze trza wodę wcisnąć, Bałtyk, a może Mazury. 

Kiedy na stronie hotelu Mój ogłosił dni urlopowe - a w te dni nie przyjmujemy psów właścicielskich, w hotelu pozostają tylko bezdomniaki, które w związku z nienachalną ilością łatwiej ogarnąć pracownikowi i naszym starszym, jeśli pozostają na miejscu i nie jadą akurat z nami - rozdzwoniły się telefony i rozpikał messeger, że jak to tak, a nasz urlop, nasz wyjazd, sanatorium, remont, co my zrobimy z psem, bo my wtedy też... Zawsze staramy się dni urlopowe ogłaszać już na początku roku, stali klienci proszą o to, bo wtedy mogą dostosowywać swoje urlopy do naszych dni pracujących, psy są do nas przyzwyczajone, znamy się, niektóre człowieki często powtarzają, że bez nas, bez możliwości oddania zwierza na wakacje nie mogliby wyjeżdżać. Rozumiemy dobrze, że komfort to dla nich i poczucie bezpieczeństwa, więc staramy się czynić sytuację klarowną, a i tak zdarza się, że w czasie naszego wyjazdu przebywa w hotelu jednak jeden czy dwa ogoniaste od ludzi, bo ubłagali. Nie ma takiego momentu, aby nikogo na miejscu nie było, więc dramatu nie ma, a ludzie zadowoleni. 

Stali bywalcy cieszą się na pobyt u nas i to dla nas najlepsza reklama, mówią nam czasem ludziska, że psisko szaleje w aucie, jak tylko wyczuje, że pojazd zbliża się do hotelu, wyskakuje potem radośnie i gna taranem na wybieg, nie zważając na zamknięte furtki. Takie sytuacje cieszą oko i serducha nasze, do wielu zwierzów człek już przywiązany, jak do swoich. Mamy dwa takie ananasy, z wioski sąsiadującej, jakieś 4 km dalej, które osiągnęły poziom mistrzowski w podkopach i radośnie spierdzielają właścicielowi, drążąc uprzednio tunele pod ogrodzeniem, po czym mkną przez pola i lasy po to, by samodzielnie i osobiście stawić się w recepcji hotelu i poprosić o wybieg Vip z agility - oponami. Ile to już sytuacji, gdy bezmyślnie spoglądając przez okno kuchenne dostrzegam nagle śmigających leśną drogą dwoje sporych rozmiarów czterołapnych sprinterów w kolorach beżu i brązu. Albo idę wynieść śmieci i patrzę, a zza metalowych prętów furtki patrzą na mnie dwie roześmiane paszcze, labradorowa i owczarkowa, merdając radośnie ogonami i oczekując na niezwłoczne wpuszczenie. Traktują nas rzeczywiście jak drugi dom i chyba czują się dobrze w tej sekciarskiej psiej komunie, bo od nas jeszcze spierdzielać nie próbowały. Tak więc otwieram którąś z furt i wskakują na jakikolwiek wybieg jak do siebie, robią szybką przebieżkę wokół i witają się z przebywającymi tamże aktualnie. Mój tylko bierze telefon i dzwoni do właściciela: Twoje dzieci właśnie zameldowały się w hotelu. A on mówi, że ukatrupi za bezczelny gigant, oraz za dziury w ogrodzie i przyjedzie po kundle po południu, lub za rok. 

Ten zwierzakowy świat to już taka nieodłączna część naszego życia, że totalnie nie wyobrażam sobie bez. 10 lat w branży, mnóstwo psów, tony doświadczenia, a tyle jeszcze przed nami. Ciągle coś doplanowujemy, ulepszamy. I przygarniamy. W herbie hotelu, jeśli się kiedyś dorobimy, powinna być Myszka, pisałam o niej kiedyś, niedotykalski bezdomniak po traumatycznych przemocowych przejściach. U nas nauczyła się ufać człowiekowi, poznała, że dotyk nie musi boleć, długa to była droga, potrzeba było wielu miesięcy spokoju i cierpliwości. Ale udało się, zaczęła się otwierać, nie reagowała już dramatem na głaskanie i dotyki pielęgnacyjne, ciągle ostrożna, z lękliwym zaufaniem w ciemnych oczkach. Gotowa do adopcji poczęła przyjmować chętnych do kochania i gotowych na udostępnienie miejsca na kanapie. Niestety, potencjalnym kandydatom najczęściej eksponowała dość sugestywnie nastawione uzębienie, oraz z podobnym przesłaniem, najeżoną rudą sierść. Nie było szans na nawiązanie kontaktu. Zaczęła wykazywać też predyspozycje do obrony swoich ludzi, czyli nas. Próba adopcji do domu (strasznie emocjonalnie przeżyłam jej wyjazd), który miał już doświadczenie z trudnymi psami zakończyła się powrotem Myszy po trzech godzinach, bo nie dała do siebie podejść. Odpuściliśmy. Adoptowaliśmy zwierza, bo co było zrobić. Jako nasza fizycznie i w papierach, uspokoiła się od razu, łaskawie toleruje obecność innych ludzi i psów, kiedy my jesteśmy w pobliżu. Kiedy nas nie ma,  a ona obejmuje straż w swoim ulubionym fotelu na tarasie, nie ma takiego śmiałka, który odważyłby się wejść do ogrodu. Typowy wiejski burek i stróż obejścia. A jednocześnie księżniczka, bo twardości pod dupskiem nie uznaje, musi być miętko, ciepło i wygodnie. 

Kochana i oddana tak, że bardziej już chyba nie można. Patrzcie.





A na początku wpisu stała gościni, Emitka, piękno-różnooka. 

Napisane. Powspominane.

Teraz kawa.

sobota, 25 lutego 2023

Chwilka przed Wirusem, i Tomkową kolacją




 Nie zbieraj kropek. Łącz je.  Zasłyszane gdzieś w sieci.

Nie przekroczysz przepaści małymi krokami. To od Dreamu.

Zapamiętać. 

Oraz jeszcze zasadę Piątej, której mylą się pisane literki "b" i "d" - że "b"  ma brzuch, a "d" ma dupkę, i wiem, że nie jesteśmy autorami tejże zasady, bo obiła mi się już kiedyś o uszy, ale najpierw ona sobie to wymyśliła, a potem mnie się przypomniało, że kurka, znam. 

Plastelinowe love Piątej powoduje częstokroć uznanie społeczne, mnie przyziemnie przeraża ilość roznoszonego po domu surowca produkcyjnego, przyklejającego się kolorowymi plackami do skarpetek i pływającego polimerowym planktonem w kociej misce z wodą. W związku z ciągłym brakiem i rosnącym zapotrzebowaniem plasteliny koloru białego zakupiony został kilogramowy bloczek, plus podobny koloru cielistego, obydwa już na wykończeniu. Część mam nawet aktualnie po ręką, rzeźba nosi tytuł: relaks z psem, gdy żar z nieba. Czy jakoś tak. 



"A to, mama, mój słodki jaszczurek" -  fotka dowodzi, że "słodki" to pojęcie bardzo względne.


Piąta to ten typ problemowego dziecka, które na wieść o szkolnej dyskotece w stylu country mówi, że nie będzie się przecież przebierać za jakąś głupią kowbojkę, i że ewentualnie może być krową lub koniem, bo też pasują do Dzikiego Zachodu. No i idzie przebrana za krowę, z doczepionym z tyłu ogonem PSIM, bo zapomnieliśmy zrobić krowi, czyniąc jakieś przemyślane handmade, a w domu był psi z gotowego kostiumu. Oczywiście na balu jest jedyną postacią inną, niż kowboj lub kowbojka, i wzbudza intensywne zainteresowanie. 

Niecierpliwie oczekuje na wzrost czterech kluczowych zębów - niemalże jednocześnie wypadły jej cztery górne: dwie jedynki i dwie dwójki - bo nie daje rady odgryzać ogonków od gruszek, a gruszka z nieodgryzionym ogonkiem to jak nie gruszka.

Kiedy bracia w dość gwałtowny sposób przerywają względną ciszę domu tupiąc nogami, krztusząc się ze śmiechu i drąc japy w zabawie w "walczenie", toczącej się na piętrze, a ona siedzi z nami na dole,  wkurzona, przytakująca moim słowom: "za chwilę któryś będzie płakał", i kiedy w końcu moje prorocze słowa wypełniają się w bolesnym jęku Szóstego: "ałaaaa", ona, doprowadzona do ostateczności, ciężkimi i szybkimi krokami pokonuje schody prowadzące do męskich pokoi, mrucząc pod nosem: Zaraz sprawdzę, co się tam dzieje, zrobię porządek, mama mówiła, że będzie ryk, nigdy nie słuchają...".

A kiedy Mój upomina Czwartego po raz któryś, a Czwarty niespecjalnie kwapi się do wypełniania zaleceń, co powoduje ojcowską irytację i zdecydowane zwiększenie poziomu głośności w przekazywanych komunikatach, Piąta patrzy na rodziciela karcąco i lekko zniecierpliwiona mruczy, tak! znów mruczy pod nosem: No przecież to tylko dziecko... Nie mówiąc o: Nie przeklina się przy dzieciach...

I budzi mnie o świcie, z pluszowym krokodylem pod pachą, że trzeba wstawać, bo Tomek, bezdomny kociak, którego dokarmiamy, na pewno już siedzi na tarasie i czeka na śniadanie. I regularnie sprawdza, czy drzwi drewnianego domku w ogrodzie są lekko uchylone, przystawione taboretem, by nie otworzyły się zanadto ("bo będzie mu zimno"), aby Tom mógł sobie tam wchodzić, rozkładając się ze swoimi kocimi problemami i snem na miękkiej, dziecięcej kanapie, przykrytej kocem zaniesionym tam specjalnie dla niego. 

Tom ma być całkiem nasz, w zasadzie mieszka cały czas w obejściu, czai tylko, gdzie są psy i przemieszcza się tam, gdzie ich nie ma, nauczył się już, że na wybiegi lepiej nie wchodzić, ani nawet siadać na płocie w pobliżu. Trzyma się tarasu i terenu przy budynku, gdzie psów prawie nigdy nie ma, noce spędza w domku, puchaty jest taki, duży, prawie zadbany. Urabiamy Mojego, który na wieść o trzecim kocie w domu kręci nosem, a trzeba by do weta zabrać, zbadać, zaszczepić, wysterylizować, bo to młody kocurek i jak nic, będzie pieczątki swoje przystawiał. Prawdę powiedziawszy, nie wiemy nawet, czy jest bezdomny, czy może czyiś, na wsi koty chodzą wszędzie i nie grzeją zadów w pościeli, jak nasze dwie gwiazdy, mieszkają gdzieś w ruinach czy w stodołach, gdzie mają polować na myszy i być, nie narzucając się zbytnio swoją obecnością. Albo i nie być, bo co to kot, zwierzę tylko, dziś jest, jutro go nie ma. Jeśli nie łapie myszy to lepiej niech schodzi z oczu. Tom już nie poluje raczej, nawet na ptaki kręcące się przy karmnikach w ogrodzie patrzy z zaciekawieniem, ale bez gotowości do ataku, pełny brzuch koci sprawia, że nie ma potrzeby polować, by jeść, a ganiać za ptactwem dla rozrywki chyba mu się nie chce. I dobrze, i o to chodzi, grubaśne wróble, również przez nas tuczone nadmierną (według Mojego) ilością wysypywanych ziarenek do karmika i wieszanych regularnie wałków tłuszczowych są względnie bezpieczne. 

Kawa dopita, młodzi rozkładają karty, będzie partyjka (albo sto) w Wirusa. Takie soboty lubię.

Jeszcze szybko kocia kolacja, bo Tom już zagląda przez drzwi tarasowe, ciemne już, wieczorne. 




piątek, 10 lutego 2023

Pola oranie






Niemożliwe. Ostatni wpis z lipca. Odświeżyłam stary, roboczy, żeby po latach pamiętać, co nas wtedy kroiło na kawałki.  A kroiło, panie, jak jasna ch.olerka.

 Na pulpicie laPtoka kilka rozgrzebanych tekstów, jakieś recenzje, trudny list (podzielę się treścią), jakieś oświadczenie, wniosek i protokół bibliotecznych ubytków, wszystko niedokończone, niedopite, jak odrobina zimnej herbaty w kubku. W terminarzu karteluszki ze skrawkami życia, które chciałam tutaj, na blogu, zszywać w gobelin zdarzeń i myśli. Spróbuję się pozbierać i złożyć w kolorową i niepasującą całość. Takie jest ostatnio nasze życie, milion wyjść poza sferę komfortu, tysiące cichych, ale skutecznych buntów na zakłamaną rzeczywistość. Spokój przychodzi powoli, zbyt opieszale, bo noce ciągle niespokojne, mroczne, z wątpliwościami wychodzącymi zza szafy jak senne mary, lecz mimo to nieśmiałe poczucie sprawczości i wolności zaczyna się powoli panoszyć i rozgaszczać. 

Na pohybel prześmiewcom. 

Wszelkie nasze osobiste przewroty są żyzną ziemią pod cudzą krytykę, albo inspirację. Albo pod jedno i drugie jednocześnie.  Zabawne to czasem.

A czasem smutne.

Ale jak zwykle  - sami orzemy nasze pole i jeśli nam wzejdzie jeno perz, to w sumie nikomu nic do tego. 

Jestem. Mam nadzieję, że na ździebko dłużej.



Konieczność wyboru i fakt wyboru, oraz czy wybór stał się wyborem właściwym




 "Wielka i niesamowita przygoda, jakąśmy przeszli z Trzecim podczas roku edukacji domowej zupełnie zmieniła nasze postrzeganie edukacji w ogóle. W całej okazałości i do szpiku kości świadomie zobaczyliśmy nieudolność naszego rodzimego systemu - tak w kwestii programów nauczania, jak i w kwestii organizacji. Jesteśmy bogatsi o wiedzę i doświadczenie, natomiast w otchłań piekielną spadło poczucie bezpieczeństwa i wiara w to, że jakoś to będzie. Jeżeli chodzi o szkoły, naukę, treści przedmiotowe, relacje w placówkach oświatowych... oraz właściwie miliony braków na różnych płaszczyznach - fundujemy naszym dzieciakom koszmar. Znikanie kompetentnych nauczycieli - bo przecież w szkołach za chwilę pracować będą jedynie desperaci - kolejny dramat. Chore egzaminy i chory system oceniania - bez komentarza. Stan psychiczny młodych w jednym tańcu z brakiem psychologicznego i psychiatrycznego wsparcia - nie ma co się rozwodzić nawet. Dno.

No ale to chyba wszyscy widzą i wiedzą, z własnych obserwacji zaś mogę stwierdzić, że nic z tego "wiedzenia" nie wynika, gdyż rodzice, co zrozumiałe, uznają w większości, że tak po prostu jest, musi być i nie da się nic z tym zrobić,  nauczyciele zaś w większości nie mają możliwości poprawy sytuacji, nie mają narzędzi, odpowiednich warunków pracy i komfortu nauczania, wszelkie innowacyjne pomysły czy metody stanowią mur nie do przebycia, a możliwości realizacji autorskich pomysłów wydzierać muszą siłą i kosztami, których dla własnego zdrowia nie warto ponosić. Inna grupa to nauczyciele, którym już nie zależy, szczególnie ci z długim stażem i na wylocie przedemerytalnym - nie można im nawet delikatnie zasugerować czegokolwiek, bo następuje obraza majestatu i oburzenie, że oto zostaje zakwestionowane ich długoletnie doświadczenie pedagogiczne i umiejętności pracy z uczniem (bez refleksji, że może niekoniecznie pozytywne te umiejętności są). Oczywiście nie chciałabym generalizować ale spoglądanie przez szkiełko własnych doświadczeń i obserwacji pozbawiło mnie wszelkich złudzeń. 

Bardzo współczuję tym dobrym, zaangażowanym, zwyczajnym nauczycielom, którzy chcieliby po prostu dobrze wykonywać swoją robotę. I kłaniam się w pas tym, którzy mimo przeciwności - bardzo dają radę.

Trzeci, zabrany w październiku, prawie półtora roku temu, z obwodowej systemówki, został zapisany do szkoły niepublicznej, przyjaznej edukacji domowej. Znalazłam ją przypadkiem, bo kiedy już podjęliśmy decyzję o ED dowiedziałam się, że lepiej zapisać dziecko do szkoły z doświadczeniem w tej kwestii. Okazało się, że mamy taką szkołę 4 km od domu, bliżej, niż naszą podstawówkę obwodową. Decyzja była błyskawiczna. Otrzymaliśmy dużo wsparcia, materiały, podręczniki, możliwość konsultacji online z niektórych przedmiotów - wszystko było dla nas nowe i stresujące, ale wsparcie i życzliwość były tak odczuwalne, że jednocześnie zakotwiczyliśmy się w komfortowym poczuciu bezpieczeństwa. Trzeci uczył się w domu, a egzaminy zdawał koncertowo.

Szkoła, oprócz uczniów realizujących naukę w systemie edukacji domowej, posiada również możliwość nauki stacjonarnej. W klasach 1-8 uczy się kilkudziesięciu uczniów, po kilka osób w każdej klasie. Realizują program, jak w każdej szkole ale atmosfera jest cudna, domowa, wszyscy się znają, jest fajny kontakt nauczyciela z uczniem, sporo aktywizujących metod nauczania, Montessori, lekcje w plenerze, metody projektowe, brak dzwonków (gdyż dyrekcja uznała, że dźwięk dzwonka źle działa na ucznia) - nauczyciele sami pilnują czasu lekcji i przerw. Szkoła mieści się w małej wsi, w starym przedwojennym pałacyku. Minusy? Lokalowe - pałacyk jest zabytkiem, jest stary, podniszczony i wynajmowany, a szkoła utrzymywana jest przez fundację, więc często brakuje funduszy na remonty i super wyposażenie - jest skromnie. Nawet bardzo. Żadnych wypasów. Nie ma boiska, placu zabaw. Są dwie bramki, kosz do koszykówki i dużo zieleni, bo pałacyk jest w nieco zaniedbanym parku. Przed budynkiem stare opony "robiące" za plac zabaw - wieleee lat temu znajdowała się tu szkoła gminna, publiczna, a wkopane w ziemie opony stanowiły niegdyś najlepszy plac zabaw i tor przeszkód, mówię to ja, rocznik `80 ;-) Cała magia szkoły opiera się na totalnie odjechanej przyjazności wobec ucznia i atmosferze kameralności, nauczyciele w małych klasach są pomocni, zaangażowani i mają możliwość nawiązania relacji z każdym uczniem. Poznaliśmy ich, gdyż ci sami nauczyciele egzaminują uczniów z edukacji domowej; szokiem było dla mnie, jak zamknięty w sobie i nieśmiały Trzeci potrafił otworzyć się na egzaminach ustnych, w jak umiejętny sposób potrafili wzbudzić w nim zaufanie i wyciągnąć wiedzę bez egzaminacyjnej sztywności, na zasadzie swobodnej rozmowy. Jak potrafili go w zasadzie odszkolnić.  

Dla porównania - nasza obwodowa szkoła systemowa jest duża, nowoczesna, z niezłym wyposażeniem sportowym, z ładnymi, przestronnymi salami, oferująca sporo zajęć pozaszkolnych. Estetycznie urządzona. Szkoła - pałacyk w parku wygląda przy niej jak nieco większa szopka. Jeśli zaś chodzi o wnętrze tego ładnego molocha to już tak pięknie nie jest. Liczne klasy. Między nauczycielami a rodzicami mur (o czym przekonałam się na własnej skórze), podobnie jest na linii nauczyciel-uczeń. Koszmarny system punktów karnych za byle jakie przewinienia, brak zeszytu czy inne "przestępstwa" w klasach 4-8, co dla mnie stanowi jakiś taki pokrętny dowód na - chyba -  brak umiejętności wychowawczych i pedagogicznych. Przejmujące zimno w sensie kontaktów jakichkolwiek, często skrywane pod przykrywką fałszywych uśmiechów i przekonywania, że przecież dobro ucznia najważniejsze. Dużo by wymieniać. 

Dlaczego o tym piszę? 

Bo stoimy przed koniecznością wyboru... "

Niedokończony wpis, machnięty któregoś wczesnoletniego wieczoru. Dawno, znaczy się.

 Wybraliśmy tę małą, przyjazną, kiepską lokalowo szkółkę i dzieci wyboru nie żałują, Piąta najchętniej spędzałaby w szkole również noce i weekendy. Tropienie robaków w otaczającym dzikim parku, oraz dokarmianie przychodzących do szkoły kotów stanowi pełnię szczęścia naszej pierwszoklasistki. Jest w pięcioosobowej klasie. Czwarty, klasa 3, z adaptacją troszkę trudniej, z różnych względów, ale już można powiedzieć, że wychodzimy na pozytywną prostą. Trzeci - po roku edukacji domowej i wejściu znów w typowo szkolny rytm - rewelacja. Do szkoły szykuje się Szósty, ma doskonałe predyspozycje na sześciolatka w edukacji, jeszcze zastanawiamy się, czy przyspieszać. Mamy czas, szkoła jest niepubliczna i niepopularna, stąd terminy rekrutacyjne nie obowiązują. We wrześniu pójdzie albo do 1 klasy stacjonarnie, jako sześciolatek, albo do zerówki w edukacji domowej.

I generalnie byłoby git. W zasadzie jest, poza drobnymi elementami docierania się. I poza tym, że niektórzy nadal uważają, że błąd, panie, wielki błąd, taaaki wielbłąd, bo przecież dzieci szanowane i dopilnowane nie odnajdą się potem w wielkim, okrutnym świecie.

Wszystko przed nami i generalnie się okaże.





wtorek, 26 lipca 2022

Misja

 



Piąta w pozycji żaby leży przed szafką łazienkową i z zaangażowaniem godnym najambitniejszych projektów obserwacyjnych zagląda pod nią, przechylając głowę to w lewo, to w prawo, i - zdaje się - usiłując dostrzec coś w mroku. Stoję chwilę w progu, próbując z subiektywnej obserwacji wyciągnąć wnioski oraz dywagując z własnym sumieniem w kwestii ostatniego sprzątania pod rzekomym meblem. Dochodzę do wniosku, że z całkiem sporym prawdopodobieństwem szarość pod szafką to nie efekt braku światła, raczej efekt znajdujących się pod nią kłębów kurzu i najróżniejszych odpadów toaletowego życia rodzinnego. Co robisz? - pytam dziewczę, ciągle skupione na ciemnej jamie mojego wstydu. Szukam pajączka - pada lakoniczna odpowiedź, po czym młode ciało nagle podnosi się i wybiega z łazienki, by po sekundzie wrócić z plastikową miseczką i kartką papieru. No tak, misja ratowania życia, odsłona milion któraś tam. 

Wszelkie istoty żywe o wątłych gabarytach znalezione w domu poddane są procesowi: 1. wyczekiwanie do momentu gdy robaczek/pajączek/mucha wlezie do miski (czasem trzeba pomóc, np. nagarnąć łyżeczką), 2. Przykrycie miski kartką, by się ratowana ofiara nie wydostała, 3. Pełna celebracji, uroczysta, powolna (by nie upuścić miski i kartki) procesja wyniesienia chwilowo uwięzionej ofiary na balkon/taras/trawę/do dziecięcego domku drewnianego w okresie zimowym, 4. Ostrożne oddanie naturze co jej, z pobożnym życzeniem, by istota szybko odnalazła mamę, tatę, przyjaciela, tudzież innych "swoich". Celem misji jest również zapobieganie niecnym planom zamachu na życie istoty, które to plany mogą wprowadzić w czyn inni domownicy, z powodu nieuwagi lub strachu, lub, co tu dużo mówić, z czystą premedytacją . 

Nie inaczej jest i teraz. Mija kilka minut i mały pająk wędruje przez dom w ikeowskiej kapsule życia, niesiony uważną dłonią siedmioletniego zwierzo- i robakoluba.

Z powodu deszczowej pogody jego podróż jest dłuższa niż bywa zazwyczaj, i obejmuje wspinaczkę wysokogórską po wąskich drewnianych schodach, ku świątyni wyzwolenia. Tam, nad jego głową odsłania się wielka płyta tektoniczna papieru i pająk może opuścić pomarańczowy krater. Sprawnie przebierając odnóżami znika pod kuchenką dla dzieci, przez chwilę lekko balansując na nierównych deskach podłogi. No! - kwituje zadowolona z siebie Piąta, która na wiosnę długo zwlekała z po-zimowym posprzątaniem domku, bo przecież jeszcze nie wszystkie robaczki się wyniosły, ba! niektóre nie zdążyły się całkiem zbudzić; niektórym do tego stopnia się nie spieszyło, że postanowiły wziąć i umrzeć sobie w tym jakże bezpiecznym środowisku. Wskutek tegoż zasiedzenia w kątach dostrzec można od czasu do czasu smutne rodzinne groby.  

Niestety nie jest rozumiana przez społeczeństwo, i ona sama nie rozumie - dlaczego ludzie boją się pająków? Dlaczego babcia zabija mrówki, które chcą mieszkać jej w domu? Dlaczego ludzie tworzą takie okrutne pułapki na muchy?

Nie będzie jej w życiu lekko z tak prostym i oczywistym rozumieniem natury. 

A w Bieszczadach narodziło się wielkie kijankowe love. 


niedziela, 8 maja 2022

Autobiografia

 



Napisać miałam krótką notkę o sobie. W klimacie przedstawienia siebie, w pozytywnym świetle przedstawienia, chwaląc się trochę.

„Nasze życie jest takim, jakim uczyniły je nasze myśli (Seneka). W myśl tej zasady nieustannie poszukuję dobrej energii, oraz staram się czerpać pozytywne inspiracje z otaczającej mnie rzeczywistości. Żyję intensywnie, a mój świat jest niemały, dużo w nim dzieci, psów i innych braci mniejszych, książek, kubków, długopisów i świec. Uwielbiam książki tematyką będące blisko życia; czytuję wiele, ale najchętniej sięgam po biografie i reportaże, interesują mnie również zagadnienia dotyczące alternatywnych metod nauczania i wychowania dzieci, głównie takich, które są tożsame z naturą. Zgodny z moim światopoglądem jest również nurt rodzicielstwa bliskości.  Artystycznych wrażeń często poszukuję w teatrze, zaś potrzebnych ukojeń dostarczają mi góry i ukochany las.  Kiedy zaś nadmiar wrażeń nie znajduje ujścia w codziennych aktywnościach, kiedy nie wystarczają szybkie spacery, kijki i domowy fitness, kiedy myśli zaczynają zrywać się do lotu i czuję, że na wolności zginą zaplątane w korony drzew, łapię je i wiążę tasiemkami zdań, bowiem pisać lubię nieomal tak bardzo, jak czytać. Dlatego tutaj jestem. Dzień dobry.

Zabrzmiało jakoś sztucznie. Powierzchownie. Zbiór nie wiadomo czy istotnych faktów.

Pisanie o sobie zawsze jest dość krępujące, nigdy nie wiadomo, gdzie jest granica prawdy, a gdzie życzeniowego wyobrażenia. Mimo wszystko, mimo przedstawiania faktów zgodnych z rzeczywistością, nigdy nie będzie to obiektywizm. Lepiej, gdyby napisali o mnie inni, znający mnie dość dobrze, ale to znów strach, czy nie napiszą nadmiernie dobrze, czy napiszą na pewno to, co naprawdę myślą, czy nie będą się chcieli przypodobać lub uniknąć kłopotliwych pytań o dopowiedzenia, gdyby w opisie pojawiło się coś w stylu, na przykład „bywa nieszczera”. Obcych nie warto prosić, bo jedyne, co mogą napisać, to że ma brązowe oczy albo zniszczone rozjaśnianiem włosy, albo krzywe nogi, albo fajny polar z ostatniej promocji 4F. Choć może to jest ta najbardziej obiektywna prawda właśnie - to, co widać na pierwszy rzut oka, bez niepotrzebnego analizowania i roztrząsania.

„Mamuś, ale dobrze, że pojechałaś w nocy z Wenus do weterynarza, kiedy tak się źle czuła, bo każdy powinien mieć kogoś, kto się o niego troszczy i chce, żeby zawsze mu było dobrze, ciepło, i miękko, i żeby nic nie bolało, nawet jeśli się jest starym, czarnym kotem, którego nikt nie chciał”.

To jest w zasadzie opis, na który nieśmiało i nieustannie pragnę zasługiwać w swoim życiowym portfolio.



wtorek, 26 kwietnia 2022

Nad morzem bez zmian

 














Kilka skradzionych dni nad Bałtykiem przynosi po powrocie dziwne poczucie nierealności. Było to, czy nie było? Czy rzeczywiście ten wiatr na plaży, wieczorami raniący ostrymi ziarenkami piasku zaróżowione policzki nieletnich czułam, chłonęłam? Czy dwa samotne skradzione szybkie spacery brzegiem działy się, trwały, czy tylko je sobie wyśniłam? Czy szum fal rzeczywiście budził nas rano, wciskał się pod powieki, gdy jeszcze w pokojach wczesnoranny półmrok wisiał na pastelowych zasłonach? Czy widok za oszkloną ścianą pokoju był prawdziwy, czy to tylko zdjęcie na pocztówce, fotografia w babskim magazynie? 

Wszystko takie już odległe, nierzeczywiste, trochę jakby z innego świata i innego życia, a jednocześnie przyjemnie i kojąco oklepane. I widok bezkresu niespokojnej wody, i pusta plaża, zamknięte stragany, grzaniec winny i grzane piwo do obiadu na rozgrzewkę, i niewyraźne ślady butów na piasku, i zachwycające w swojej brzydocie zniszczone falochrony, i krzyki przybrzeżnych ptaków, za nic mających sobie niesielankową, w dodatku zmienną pogodę. 

Znalezione na plaży kije i patyki wszelkich rozmiarów i formatów znów stanowiły najlepszą zabawkę, taki przyrząd do wszystkiego, uniwersalny. Czekały karnie przed restauracjami, gdzie udawaliśmy się na posiłki, oparte o ściany i fasady, cierpliwe jak psy. Razem z kamieniami, idealnie gładkimi i okrągłymi dzięki czasochłonnemu tuleniu przez prądy morskie, wracają z nami do domu. Taki kij z plaży... nooo, to jest coś, pamiątka i przedmiot użytkowy na kolejne miesiące zabawy. 

Trzeci z przyklejoną do dłoni kostką Rubika, śmigającą kolorowo między jego zręcznymi palcami, nasz dorastający Trzeci nie rozstający się z zabawką nawet na chwilę, bicie rekordów, konfiguracje, algorytmy, pasja?, odkryta podczas edukacji domowej, tej formy edukacji, którą niezmiennie się zachwycamy. Został nam tylko język polski, ostatni egzamin w połowie maja, i 4 klasa za nami.

Czwarty z "fazą" na wojsko, flagi państw, dzieje historyczne, gromkie stooo laaaat, niech żyje żyje nam, rozbrzmiewające w nadmorskim apartamencie, bo w czasie naszych skradzionych wakacji obchodził 9 urodziny, świeczka z brokatową cyfrą wbita w kawałek ciasta z Biedry,  a później słodkie obżarstwo, emocjonujące studiowanie atlasu flag i godziny zabawy zdobycznymi urodzinowo figurkami z Robloxa, na drewnianej podłodze z widokiem na morze.

Piąta studiująca zwyczaje i egzystencję wszelkich napotkanych żyć, ptaków, robaków, z aparatem w dłoni, z naręczem zbieranych po drodze piór, i ubolewająca nad martwą mewą - ale dlaczego?!  ktoś ją tak zostawił, zagrzebaną w piasku, a przecież trzeba  pochować (najpierw najlepiej wykonać sekcję i dociec przyczyny tej zapewne bezsensownej i niepotrzebnej śmierci). 

No i Szósty, z przemoczonymi od "przypadkowych" spotkań ze złośliwą falą kaloszami i wiecznie powtarzającą się mantrą na ustach: Mogę się kąpać w morzu? To kiedy będę mógł? Wcale nie jest zimno, 4 stopnie i wiatr? Luuuz, dam radę. To mogę się kąpać? Jego nienasycona potrzeba takiegoż kontaktu z wodą została w końcu częściowo spełniona w przyjemnym aquaparku, z jednoczesną obietnicą, że pomyślimy nad krótkim wyjazdem nad morze lub chociażby jezioro w sezonie (okropnie mnie boli ta myśl!), kiedy można pięcioletnie ciało moczyć w wodzie i suszyć w pełnym słońcu. 

Naszą nieobecność przeżyły koty, ślimaki afrykańskie, i oczywiście psy, zaopiekowane należycie. Nie mówiąc o Pierwszym i Drugim, których dopadła szczęśliwość pustki i spokoju w domu na równi ze wzmożonymi obowiązkami.

Życie wróciło do normy. Teraz planowane od kilku miesięcy Bieszczady. Czerwiec. Wielka niewiadoma. 

środa, 23 marca 2022

Inaczej

 


Świeżo przybyła, nowonarodzona i nierozgoszczona jeszcze wiosna chlusnęła w twarz słońcem i ciepłem. Bezczelnie i niespodziewanie. Puchowe kurtki przejściówki zdziwiły się własną nieprzydatnością oraz frustracją dotychczasowych użytkowników; złośliwie zaśmiały się lekkie bluzy pokazując kurtkom triumfalne jęzory bawełnianych kapturów. Nagrzana słońcem ściółka w lesie, piaszczysta droga, sucha trawa obłędnie pachną latem, niebo błękitne jak w kreskówkach, trzepoczące motyle cytrynki - zupełnie niepasujące plamki radosnego koloru słońca na tle szarych jeszcze, nieodzianych w zieloność drzew i krzewów. Maszerując chłonę i dziwię się, tak bardzo się dziwię. Gdzieś w głębi rośnie radość i wdzięczność ale czuję, że tegoż czuć nie wypada, bo cały świat zastygł w przerażeniu, zawisł nad przepaścią o nieokreślonej głębi, kręci się dalej ale ostrożnie, jak gdyby stąpał między odłamkami szkła, jak gdyby zastanawiał się, czy toczyć się dalej, czy może zatrzymać się i czekać na znak. Rano zmieniam pościel w pokoju najmłodszych i podobnież jak świat - zastygam - z poszewką na wpół nasuniętą, zaskoczona swoją własną niemocą. Gwałtownym ruchem ręki rozganiam łzy, spod powiek wypływają myśli, że oni zostali tego pozbawieni, nie mogą zmieniać swoich pościeli w pokojach swoich dzieci, a świat skurczył im się do jednej torby podróżnej i lęku upchniętego w reklamówkę. I tak okrutnie żal pozostawionych, błąkających się, nierozumiejących psów, kotów zamkniętych w mieszkaniach, rybek w akwariach, chomików w klatkach i porzuconych pluszowych maskotek, które kiedyś żyły ciepłem miłości emanującej z małych dłoni. Odpalam laptopa, wiosna przyszła, odzież nieletnim potrzebna, buty..., zadziwiające, jak w ciągu kilkunastu dni zmienia się marketing firm i zasady wyborów konsumenckich; już nie jest ważne, co jest modne, gdzie najlepiej, najtaniej, najprościej - ważne jest teraz, jakie poglądy branża reprezentuje, czy jest nadal w obozie wroga czy też chlubnie podziękowała za współpracę, solidaryzując się z uciśnionymi oraz wyznawcami wolności na całym świecie. Zmiana uderza we mnie bezpośrednio, muszę opuścić swoją konsumencką sferę komfortu i spędzić więcej czasu na poszukiwaniu innej platformy zakupowej, bo moja ulubiona marka sportowa nadal szasta sportową odzieżą i obuwiem w kraju wyklętym. I kijki! Moje ukochane kijki! Kupione milion lat temu, więc do wybaczenia ale niesmak jakiś, lekki wyrzut, choć niczemu winne. 

I jakby w innym, poprzednim życiu zostało zwyczajne chłonięcie codzienności, zachwyty ulotne i wydarzenia, Koncert Wiedeński, perełki z antykwariatów, kolejny stos kupionych czytadeł pachnących nowością, Złodziejka Książek, edukacja domowa i egzaminy Trzeciego, lekkie rozmowy przy kawie, plotki, opinie, dylematy, rozwiązania, decyzje. 

A za kilka dni morze. Morze! Zaplanowane dla poratowania zdrowia i potrzeby zmiany środowiska na trochę, ale przyklepane decyzją w tamtej, innej rzeczywistości, więc z zupełnie odmienną perspektywą. Miało być sielsko i łagodnie, mieliśmy na plaży grać w piłkę, przemierzać kilometry, ścigać się z wiatrem i z dzieciakami, naciągając czapki bardziej na uszy, bo Bałtyk, wiadomo, stopnie Celsjusza dozuje oszczędnie. Teraz wyprawa nabiera alegorycznego sensu nieprzebycia, nieskończoności, zagadkowości i mrocznej tajemniczości. Jeszcze żeby tak trafić na pełen znaczeń sztorm!

 Z całym bagażem zwyczajnych trosk szedł sobie człowiek przez życie nieprzyzwoicie beztrosko. 

Żyję nadzieją, że zły sen minie, najczarniejsza noc odejdzie, a my, zbudzeni, nieco jeszcze zdezorientowani, wsuniemy się w poranek jak w znoszone kapcie. 

Jutro chce być dobre 💓 


niedziela, 6 lutego 2022

W gęstej mgle wirusa spotkanie z intuicją


Na skrzydłach poCovidowych powikłań usiłuję przemierzyć całkiem nową rzeczywistość. Niby ja, ale jakaś zupełnie nieJa, rozbita na tysiąc puzzli, które prędzej czy później trzeba będzie ułożyć. Mknę tym zadziwiającym, rozczłonkowanym korowodem, zagarniając pod siebie cząstki świadomości trzymających się razem tylko siłą woli. Przedzieram się przez chmury niemocy i podmuchy zbyt krótkiego oddechu, słysząc odległe grzmoty piorunów, przetaczających się od tygodni w obolałej głowie. Kołuję nad polami obowiązków i powinności, nad łąkami wyzwań codzienności i boję się wylądować, powstrzymuję przed sfrunięciem w dół w obawie, że ta nowa ja-nieJa nie będzie mnie się podobać. Będę nią niebotycznie zdziwiona i rozczarowana. Będę przeklinać jej niemoc i ograniczenia. A jednak, z drugiej strony, paradoksalnie, będę jej wdzięczna, bo znów przyniosła ze sobą nową jakość i przemieszała składniki ustalonego porządku rzeczy. Najpierw delikatnie i niezauważalnie, a teraz już stanowczo pcha do wirującego koła zmian. Kiedy zdecyduję się opaść na ziemię i złożyć skrzydła, nie będzie już odwrotu. Dlatego zwlekam. Dlatego się zastanawiam. Dlatego próbuję nową jakość opakować jeszcze w górze, nadać jej jakąś sensowną formę, by nie pozwolić cząstkom świadomości opaść fragmentarycznie; by nie rozsypać się piaskiem w trawie, tak już totalnie nieskładalnie. 

I tylko zarozumiałe bolesławieckie koty patrzą z wyższością  na moje nieporadne usiłowania, na moje szarpanie się w górze i poddawanie się wiatrom wątpliwości. Z przekąsem pytają, czy na pewno, i unoszą jarmarczno kolorowe pyszczki w stronę wirujących w powietrzu drobinek konformizmu. 

Nie wiem. Nie wiem, czy na pewno. 

 Czuję tylko słońce na twarzy i zachłannie chłonę ciepło przeczuć. Wyłaniająca się zza obłoków intuicja łagodnym gestem wskazuje kierunek, prowadzi ku ziemi. Boję się, ale mobilizuję wszelakie pokłady odwagi, by jej uwierzyć. By zaufać. 

niedziela, 19 grudnia 2021

Nie dla wszystkich mój kawałek świata



"Zawsze należy nieść pomoc potrzebującym, nawet jeśli są ludźmi".

Doprawdy, w bajkach i filmach dla dzieci zawarte są najgłębsze filozoficzne myśli! Dziś rodzinnie obejrzeliśmy "Chłopca, zwanego Gwiazdką" i zrosiwszy dzieło obficie łzami (no cooo, zawsze płaczę na bajkach, najbardziej na "Jak wytresować smoka" - wszystkie części, w końcówce, oglądam przez łzy) postanowiłam zapamiętać ten fragment, bo jak nic pasuje do współczesności. Choć prawda jest taka, że niektórzy ludzie zwyczajnie nie zasługują na pomoc, choć chwila, może inaczej - udzielanie pomocy jest, w przypadku niektórych, wyczynem bardzo heroicznym, tak więc z tym "zawsze" bym nie przesadzała.

Tym samym - okołoświąteczne hasło, aby się w magicznym bożonarodzeniowym czasie pojednać z wrogami, wybaczyć krzywdy i podać rękę z kimś, kto wcześniej napluł ci w twarz, nijak się ma do hasła, że należy dbać o siebie, żyć po swojemu i pielęgnować własny dobrostan psychiczny (o ile się oczywiście przy tym nie krzywdzi drugiej istoty). Jeżeli się da, jeżeli wzniesione wzajemnie mury i wydrążone łopatą nienawiści okopy nie są zbyt trwałe - to dlaczego nie. Natomiast bywa, że inaczej się po prostu nie da, pewnych spraw nie można załagodzić i przyklepać i wcale nie chodzi o wzajemne pretensje czy żale, które na upartego można sobie wybaczyć (ale absolutnie nie zapomnieć) ale o przyczyny owych, lub o zwyczajne, proste i oczywiste różnice między poszczególnymi osobnikami.  Różnice zdań, głębokie różnice w pojmowaniu stylu życia i prawa do decydowania o sobie, różnice w światopoglądzie i w wyznawanych wartościach - na przykład. Bywa bowiem, że jedno wybaczenie wiosny nie czyni, bo za chwilę pojawia się milion innych powodów do kolejnych wybaczeń, a zapętlenie się w skomplikowanych procesach trudnych relacji międzyludzkich stanowi zdecydowanie trudniejszy stan, niż ten wyjściowy. Dlatego - nic na siłę, żyjmy sobie w swoich światach spełnieni i szczęśliwi. Nawet jeśli coś nas ze sobą teoretycznie łączy, więzy krwi na przykład.  Niektóre istoty należy raz na zawsze wymieść ze swojego życia jak kłęby kurzu spod kanapy, zalegające od miesięcy i czekające na przedświąteczne porządki. 

Dajmy sobie prawo do odrębności, z ostrożnym szacunkiem i bez wyrzutów sumienia, że musimy się lubić.  

Ale żeby nie było tak pesymistycznie - fajnie jednak móc - mieć możliwość żyć tak, aby nie zbierać tego kurzu pod kanapą, sprzątać w miarę regularnie i nie z takim dramatyzmem, nie mieć nieporządku w relacjach i nie żywić wobec kłębów kurzu uczuć gwałtownie - gniewnie - emocjonalnych. Kiedyś wydawało mi się, że tak się da, później był kilkuletni moment życiowy, który bardzo dotkliwie zweryfikował moje naiwno-pokojowe nastawienie do wszystkich, a teraz, będąc już prawdopodobnie, w najlepszym wypadku, po pierwszej połowie swojego życia, mam do tego wygarniętego kurzu mnóstwo dystansu, przeplatanego okazyjnie emocjonalnością, którą staram się jak najszybciej gasić. Po co mi negatywna emocjonalność, skoro mogę na bieżąco produkować pozytywną, czerpiąc ze źródła własnych, po swojemu wypracowanych zasobów.

Tego się staram trzymać.

Moje grafomańskie rozmyślania zakończę kilkoma ulubionymi cytatami z ulubionej książki. Jakoś tak zawsze w książkach odnajduję potwierdzenie swojego czucia, szczególnie w trudniejszych momentach życiowych. To moja większa magia, niż ta szumnie nazywana Świąteczną ;-)

Nie ma lepszej przestrogi przed ogniem, jak poparzona ręka.

Nie powiem: nie płaczcie, bo nie wszystkie łzy są złe.

Nigdy nie ufaj swojej głowie, bo to najmniej udana część twojego ciała.

Nie, czas nigdy nie zwalnia biegu (...) ale zmiany i wzrost nie są dla każdej rzeczy i w każdym miejscu jednakie (...). Ale wszystko pod słońcem musi kiedyś przeminąć i skończyć się wreszcie.

Może to człowiek uczciwy, a może nie. Piękne słowa kryją czasem niepiękne serce.

J. R. R. Tolkien Władca pierścieni oczywiście!


czwartek, 9 grudnia 2021

Niedeficytowy brak

Zaczęło się od tego, że trafił do schroniska ze starym urazem łapy. Zdjęty z łańcucha, jak spora część jemu podobnych. Przewlekły stan zapalny spowodował decyzję tamtejszych weterynarzy o amputacji. Niestety, nie do końca rzetelna wiedza branżowa, a może brak empatii, brak dokładniejszego zgłębienia się w temat, rutynowość, specyfika pracy i pozostawiające wiele do życzenia nastawienie niektórych wetów schroniskowych do psów bezdomnych sprawiły, że łapka została odcięta w niewłaściwym miejscu. Diagnoza, po zbadaniu przez rzetelnych zwierzakowych lekarzy, nie pozostawiała wątpliwości. 

Trójłapek trafił do nas krótko po tym nieszczęsnym zabiegu, wyciągnięty ze schroniska przez widzących więcej, zaangażowanych wolontariuszy. Serce pękało na widok jego mozolnych wysiłków aby się poruszać, utrzymać na chwilę przy misce czy wchodzić na taras - bo być blisko człowieka - to był jego uparty i niezmienny cel. Z każdym dniem radził sobie coraz lepiej, próbował panować nad ciałem, opracował swoje metody, nie ustawał w wysiłkach, nie poddawał się. Naszym zadaniem było pilnowanie, aby się nie forsował, nie przemęczał, więc zajmował mnóstwo naszej uwagi, i szybko stał się oczkiem w głowie. Mieliśmy łzy w oczach, gdy widząc powrót któregokolwiek z domowników cieszył się bezgranicznie i próbował błyskawicznie podbiec do bramy, upadając przy tym na pyszczek milion razy, ale wstawał i kuśtykał dalej, czyniąc jedną przednią łapą nadludzkie wysiłki, by nie pokonała go słabość ciała.  A potem, szczęśliwy, asekurowany już przez człowieka kładł się na tarasie, ooo tak:


i wpatrywał się w ludzia jak w najsmaczniejszy kąsek. Kaleki, niemłody, schorowany, najkochańszy i najpiękniejszy na świecie. Nie był u nas długo, trafił do miejsca, gdzie dobre istoty ludzkie zapewniły mu profesjonalną rehabilitację, opiekę najlepszych fachowców i sporo alternatyw na zaradzenie kalectwu. Dziś dowiedzieliśmy się, że ma dom, kanapę, swoją własną rodzinkę, sensownie ogarniętą funkcję ruchową i jest najszczęśliwszy na świecie. Pożegnanie z nim, gdy odjeżdżał do "sanatorium" było ciężkie i okupione wieloma łzami, ale dziś tych łez dużo więcej - bo i wzruszenie, i wdzięczność, i wiara w dobro kołysze się w sercu i nieco łagodzi trudne aktualne doświadczenia i ludzkie, i psie. Pomyślałam sobie również, że to właśnie ta partacko ciachnięta łapa otworzyła mu drzwi schroniska; gdyby nie ona, siedziałby pewnie tam do dziś, wtopiony w tłum, podobny do innych samotnych ogoniastych, które czekają na swoich ludzi uporczywie i cierpliwie, w większości przypadków jednak nie doczekując. 

Warto karmić się dobrymi wiadomościami i optymistycznym zrządzeniem losu, bo z takiegoż pożywienia płynie dużo dobrej energii, potrzebnej nam dziś bardzo.

Można mieć szczęście w życiu i otrzymać od losu lepszą jakość istnienia nawet wtedy, gdy czegoś brakuje, gdy zabrano nam sporo, gdy brak jest dotkliwie odczuwalny i zerkając z boku, mogłoby się wydawać, że brak przekreśla szansę na wszystko, co ważne. 

Co jest potrzebne? 
Siły płynące z własnych zasobów, armia dobrych ludzi wokół i odrobina szczęścia. 
Wtedy nawet brak łapy może być całkiem sensowną nadwyżką dobrej jakości.


środa, 1 grudnia 2021

Pieprze w zupie

Przypadek Szóstego, który dość stanowczo zachęcony został, pomimo zaokrąglania oczu rodem kota ze Shreka, pomimo sygnalizowania wszelkich dolegliwości bólowych od bólu głowy, poprzez ból pępka, aż do bólu strupka przy onegdaj zdartym lekko kolanie, do porannego udania się do placówki zwanej przedszkolem, i który zrekompensował sobie ten przymus prośbą o trzy dokładki zupy przy przedszkolnym obiedzie, po czym w jednej z nich trafił na "tsy piepse", a wiadomo, pieprz w zupie to jest wyjątkowo paskudny losowy przypadek, a już trzy pieprze to w ogóle jakieś niesamowicie złośliwe zrządzenie losu, długo odbijające się na małym życiowym człowieczeństwie... a później dokopała mu jeszcze wychowawczyni, która mając za zadanie wykonać diagnozę, czyli określić umiejętności każdego dziecięcia z grupy, powiedziała mu, że pięknie liczy do 8 - bo do tylu w tym wieku powinien. I załamka, bo: mama, ja przecież umiem do więcej, i chciałem pani powiedzieć, że wiem, ile to jest 120 dodać 120, bo to przecież - easy! - 240! a ona mnie nawet nie zapytała! W każdym razie dramat Szóstego uświadomił mi, że kiedy dzień zaczyna się kiepsko, to nawet jeśli w którejś godzinie tegoż napotyka się na coś krzepiącego, to i tak ostatecznie lądujemy twarzą do dołu w kupie pełnej rozpieprzonych i dalekich od optymizmu myśli. 

Takie dni muszą być, trudno, nie podpisywaliśmy aneksu do umowy o życiu, w którym zagwarantowano by nam dobrostan wieczny oraz natychmiastowe usuwanie wszelkich usterek- rozterek. Gwarancja nie obejmuje.

Można sobie w takich momentach leciutko zakłamać rzeczywistość, czyniąc z niej bardziej znośną. Piąta i Szósty podkradają czasem Pierwszemu śpiewającego kaktusa, którego dostał na urodziny, "dla jaj". Jeśli go znacie, wiecie, że hit muzyczny tej uroczej rośliny niekoniecznie nadaje się do odsłuchiwania przez niezepsute dziecięce uszy, ale złodziejaszki na szczęście nie do końca rozszyfrowali pojedyncze słowa i zamiast "koksu pięć gram", wyśpiewują na całe cztero- i sześcioletnie gardła: Tylko jedno w głowie mam, klooopsów pięć gram, klooopsów pięć gram!

No i na tym rzecz polega! Na przeróbkach! Złego w dobre, szarego dnia w znośny, ciężkich myśli w inne, odwrócone. Wiem, że to nie jest łatwe.

Ja dziś mam wyjątkowo fajny dzień. Nie zaczął się źle, ale dalsza część przebiega mi wręcz koncertowo! 

Czego i Wam serdecznie życzę!



piątek, 26 listopada 2021

Requiem dla przyszłości

 Paweł Lęcki. Koleś z fejsbuka, nauczyciel, który w pięknym i nawet lekko zabawnym stylu pisze o tym, co się niepięknego w naszym kraju dzieje. FB unikam, jak mogę, ale przyczajam się codziennie za płotem jego profilu i przy porannej kawie czekam na teksty. Jestem poruszona i jednocześnie zdołowana autentycznością jego racji, słusznych przewidywań, trafnych komentarzy, zachwycona sprawnością pióra i generalnie mogłabym go jeść łyżkami, razem z jego: "niczego nie upiększam, raczej ubrzydszam". Lubię gościa, jest bardzo!

Fizycznie czuję się niezbyt dobrze, powiedziałabym nawet, że fatalnie, ale okazuje się, że wielu z nas tak ma. Ludzie chorują, czują się źle, nie mają już siły. Nie ulega wątpliwości, że sporo tych dolegliwości ma swoje źródło w reakcji na sytuację krajowo-światową, gromadzone troski i stresy znajdują swoje ujście w reakcjach somatycznych. Nie ma chyba nikogo, kto nie stawałby "po czyjejś stronie" i "jakoś" Część przeczekuje w ukryciu, część głośno krzyczy, że dorwały nas globalne teorie spiskowe, część ignoruje i bagatelizuje,  a część tylko czeka, aż coś j*bnie. Skupiam się na prostych codziennych czynnościach, ale nie mogę wyzbyć się wrażenia, że to "coś" czai się za rogiem. Zwyczajnie się boję, jak spory procent naszego podzielonego i zdezorientowanego społeczeństwa. Nie mam pomysłu na rozwiązanie wielu problemów w skali makro i mikro, co nie znaczy, że nie mam zdania. Jest źle, co tu kryć.

Pierwszy rozkręca firmę, jest mu w tym klimatyzowanym pokoju samorozwoju bardzo dobrze i sporo odniesionych sukcesów kręci pokrętłem temperatury tak, aby było optymalnie. Drugi na progu maturalnego wyzwania, jedną nogą w świecie muzyki, drugą w świecie sportu i hippiki. Trzeci, pisałam już, w samym centrum rodzicielskiego eksperymentu, jakim jest edukacja domowa. Czwarty wkręcony w trybiki nauczania początkowego, nieuleczalnie zadowolony ze szkoły, czego winowajczynią jest głównie miła i zaangażowana nauczycielka, jego wychowawczyni. Piąta - pełna pasji zerówkowiczka, niezmiennie przekonana, że słowo "kicia" pisze się "kića" i po wielokroć zaskoczona, że świat tak komplikuje sobie funkcjonowanie, skoro wszystko można w znacznym stopniu uprościć. Szósty - totalnie idealny materiał na kolejny eksperyment ED, permanentnie niezakochany w placówce zwanej przedszkolem (choć obiektywnie rzecz oceniając - jest świetna) i wychodzący z założenia, że skoro w swoim czteroletnim jestestwie potrafi się podpisać oraz podpowiada Czwartemu wyniki mnożenia do 30 to żadna baza edukacyjna nie jest mu absolutnie do szczęścia potrzebna.

Jaka przyszłość - najbliższa i dalsza - ich czeka? 

Jaki świat dla nich szykujemy? Jaką wyprawkę pakujemy w plecak? 

Jaka rzeczywistość produkuje się dzisiaj w wielobranżowych fabrykach przyszłości? Dla przyszłych dojrzewających dorosłych?

Nie wygląda to dobrze, niestety. 

Dobrze, że góry stałe, niczym niewzruszone i niezmiennie piękne.




niedziela, 21 listopada 2021

Stół

 "Dżizys, dlaczego oni wszyscy ciągle się bili? Dlaczego tyle tych wojen? Dlaczego na króla wybierali facetów z obcych krajów, a nie Polaków? Dlaczego tak zaraz na siebie napadali? Dlaczego nie mogli się po prostu dogadać? Dlaczego, dlaczego, dlaczego...?"

Edukacja domowa Trzeciego generuje sporo zaskakujących pytań, szkolimy się i my, bo wiedza nasza szkolna zapomniana często nie obejmuje zakresu odpowiedzi, Trzeci otwiera szeroko oczy w reakcji na niektóre informacje, kręci głową, analizuje i komentuje. Egzamin za dwa tygodnie, ogarnęliśmy już cały materiał od podstaw, definicji, Piastów, poprzez zabory aż do współczesności, więc teraz tylko powtórki i ciekawostki. Mnie samej, jako "wspieracza", zajęło to zaskakująco niewiele czasu, ok 15-20 minut dziennie na wytłumaczenie, resztę doczytywał sam, rysował sobie notatki, mazał na tablicy hasła. Łącznie godzina dziennie, plus powtórka wieczorem, i następnego dnia jazda z kolejnym tematem. Jutro ruszamy z przyrodą, zapisaliśmy się na późniejszy termin egzaminacyjny ale w podstawie programowej dużo "życiowych" tematów, może zdążymy do 4.12 i  byłyby oba z głowy. Potem w marcu matematyka i informatyka, raczej na lajcie bo to totalnie klimaty naszego domowo-edukacyjnego ucznia. Po pierwszych obawach przygoda jest nie-sa-mo-wi-ta!, dużo dobra się dzieje, dużo spokoju w nas i w nim. Realizacja jego zainteresowań w zakresie większym niż do tej pory i lepsze kontakty z rówieśnikami również podkręcają klimat ogólnej pozytywności. Każdego dnia utwierdzam się w przekonaniu, że zrobiliśmy dobrze i jednocześnie każdego niemal dnia czuję na twarzy delikatny powiew krytyki z okna świata, tego najbliższego, za płotem. Przyjmuję, ale raczej ignoruję, czasem zamykam okno, wciskam słuchawki w uszy i odpływam myślami w świat słuchanej akurat książki, albo muzyki. Tenorów, rzecz jasna. 

Nasz duży stół w salonie sporo znosi. W każdym domu bywa pewnie taki stół. Wielofunkcyjny. Służy do posiłków, czytania, rysowania, rozkładania kart i gier planszowych, ogarniania spraw firmy, odrabiania lekcji choć młodzi mają biurka w swoich pokojach ale wiadomo - w chaosie pisze się i liczy lepiej. Na stole jest również koszyczek Czarnej, bo jako kot specjalnej troski jest uprzywilejowana pod każdym względem, a w związku  z tym, że lubi spać na stole, no to śpi na stole - proste. Stół bywa również lecznicą i apteką, Mój rozkłada lekarstwa, strzykawki, kroplówki, karty z zaleceniami i książeczki zdrowia ogoniastych. Nader często bywają na nim zabawki, figurki zwierzaków Piątej, Robloxy Czwartego, Hotwheelsy Szóstego.  Ostatnio stół przyjmuje zatem również na klatę edukację domową i związane z tym różne dobrodziejstwa, książki, notatki, rysunki, elementy doświadczeń.

Funkcjonowanie naszej rodziny to taki stół. Dostosowujący się. Jeśli nadchodzi pora obiadu, ze stołu znikają laptopy, kredki, konie Schleich i średniowieczny miecz z kartonu. Jeżeli nadchodzi pora na celebrację Carcassonne, żegnamy się z miseczkami po muesli i kubkami, w których nudzi się niedopite kakao. Jeśli Trzeci musi stanąć twarzą w twarz z obliczem komunizmu i zmian w Polsce po 89 -  na komodę wędrują czyniące niepotrzebny tłok foremki do ciastoliny i kolorowe dzieła z tejże. 

Dostosowujemy się. Na ile się da i jeżeli się da. I choć często panuje chaos, total burdel, nad stołem przetaczają się grzmoty kłótni, ciskane są błyskawice pretensji i wzajemnych żali, piętrzą się nieuporządkowane wątpliwości, dylematy, różnice zdań, gorsze dni jednego, drugiego lub wszystkich naraz (bywa! serio!), zalegają niewyjaśnienia i niedopowiedzenia, i trudno w nieporządku odnaleźć drogę do tego, co ma być funkcjonalnością, jedno jest zawsze pewne - ten stół jest elementem stałym. Jak rodzina. Jak bliskość i miłość. Jak mobilizacja sił pomocowych w sytuacjach tak prostych, jak i krytycznych. I w końcu nadchodzi taki moment, że jest z niego zdejmowane to, co na jeden ulotny moment jest niepotrzebne, a wskakują ochoczo elementy użytku rzeczywistego. Coś do przegadania. Decyzje do podjęcia. Plany do zrealizowania. Śmieszna sytuacja do opowiedzenia. Jakaś tam analiza i jakaś ponura krytyka. Wyraz wzburzonych emocji. Rysunek, któremu trzeba nadać kolor i dokument, który trzeba podpisać. Dylemat, jakie buty na górskie wycieczki kupić najmłodszym, ale i rewolucje i zmiany życiowe o sile rażenia atomu. Wszystko z założenia najlepsze, dopracowane, dostosowane do potrzeb jednostki i całej społeczności domowej. 

Lubię ten nasz stół. Trochę już podniszczony, na brzegach wytarty, przebarwiony i ze śladami solidnego użycia, ale ciągle w formie, niezbędny, ważny. Na co dzień tak oczywisty, że właściwie niezauważalny. 

Stół piszący najprawdziwszą i najbardziej obiektywną historię świata.

Naszą historię.





czwartek, 18 listopada 2021

Głupki

Nieczęsto się to zdarza, bom z gatunku tych raczej wiecznie zadowolonych, ale czasem i owszem, bywa. Może dlatego, że latorośle nie w formie i z gorączką, może przytłoczenie już nie smutnymi, ale nade wszystko przerażającymi informacjami z kraju i ze świata, może gorszy dzień, może, może, może.
Uciska mnie istnienie. Żachnęłam się czyjąś hipokryzją, taką z najbliższego otoczenia - bo jak można mówić jedno, zarzekać się, a potem nagle robić drugie, nie zmieniając w zasadzie zdania. Chyba, że tamto pierwsze powiedziane to nie była prawda... Albo była częściowa... Albo była tylko dla niektórych, a dla innych była insza ta prawda... I ciągle nieszczerość, i brak jaj, by powiedzieć... nawet nie powiedzieć, ale choćby dać do zrozumienia, że nie do końca się zgadza, ale w zasadzie może się zgadza, tylko wersja zgadzania się jest różna i przedstawiana tak, jak akurat wygodnie... I mówi, że to dla świętego spokoju, a tak naprawdę to raczej ołtarz wznoszony zwyczajnemu tchórzostwu, które próbuje kanałem informacyjnym przemycić prawdę szeroko rozmytą. 
Heloł! Król jest nagi! Serio!
Można się pogubić. Ja wiem. Ludzie tak po prostu funkcjonują. Tylko my, jak te głupki, pełni ideałów, ciągle pod prąd, szczerze i otwarcie, i rewolucji dokonujemy wbrew wszystkim, i jakieś granice sobie wytyczamy, i jak już - to próbujemy wyjaśniać, konfrontować... co to w ogóle ma być? Po co to komu? Kto w dzisiejszych czasach jest szczery! Żenada. Łatwiej przecież wszystko za plecami. No łatwiej. I więcej "przyjaciół" się wtedy ma, i znajomości na pęczki. A jak się ustawi granice, albo działa konsekwentnie - to zonk. Wokół tylko najlepsi, najwytrwalsi, a z resztą smętne kontakty, relacje na wyciągnięcie ręki i ani kawałka dalej. 
Może ta odrobina hipokryzji jest dobra, bo jej efektem może być podarowanie ludziom szansy, nadzieja jakaś... Nie chcę mi się tego rozgrzebywać. Dziś powiadam szczerze: zawiodłam się. Każdemu się może taki zawód zdarzyć, mnie zdarzył się dziś, choć nie powiem: próbuję zrozumieć, bo nie siedzę w człowieku, i może czegoś nie wiem, i nie rozumiem.
Pewnie ja też kiedyś kogoś zawiodłam.
Zostawiam to za sobą. Idę zaparzyć dzban herbaty, poćwiczyć z Czwartym tabliczkę mnożenia do trzydziestu, podotykać ciepłe czoła, potroszczyć się trochę i wyprzytulać. 

Podmiot liryczny bierze miotełkę i usiłuje zmieść w jedną zwartą nocną ciszę rozsypane okruchy wieczoru.




środa, 17 listopada 2021

O dwóch i o Dziesięciu

Budząc się rano ze snu, opuszczając krainę nieświadomości błogiej, bądź strasznej, bądź totalnie niezrozumiałej, albo męczącej, albo niewygodnej... nigdy nie wiesz, co cię czeka po drugiej stronie. Wskakujesz w dzień mniej lub bardziej ochoczo. Siła energii rośnie, lub utrzymuje się na poziomie zadowalającym w miarę upływu godzin. Czasem spada, fakt, i niespiesznie człapiesz w kierunku wieczora, by móc zbawienną ciemnością okryć rozczarowanie zestawem minut wylosowanych tuż po wschodzie słońca.

Nie wiesz. Nigdy nie wiesz, jak będzie.

Dwa dni temu również nie wiedziałam.

Dopóki nie otuliły mnie dźwięki. Niepozornie piękne w swej delikatności a jednocześnie kompletnie oszałamiające skalą głośności, wysokością tonów, nie wibrujące lecz tłukące się w głowie niczym szalony tercet młotów, w rytm muzyki hipnotyzującej podobnież jak barwa głosów, których nie można zapomnieć, które wdzierają się w każdy zakamarek ciała tak, że w końcu nie wiesz, czy one są składnikiem komórek, czy płyną razem z krwią, czy są w tobie, czy ty w nich, bo słyszysz je cały czas i żyjesz nimi, i wydaje ci się, że tak było zawsze, a nie raptem od wczoraj, od godziny 20 z minutami, kiedy siedziałaś w ciemnym teatrze, a łzy płynęły ci ciurkiem po twarzy.

"Il mondo" w aranżacji Dziesięciu Tenorów to jest, proszę państwa, piosenka, przy której płaczę, a moje jestestwo tańcuje z zachwytu i radości.

Klik.   

"Świat nie zatrzymał się nigdy, nawet przez chwilę
Noc przychodzi zawsze po dniu..."

ps. A Mirosława Niewiadomskiego, tego pana pośrodku, który śpiewa tu i TO -  wielbię równie mocno, jak Aragorna z "Władcy pierścieni" (zarówno postać literacką, jak i odtwórcę roli filmowej), zatem by analogii dokonać i nawinąć na szpulkę nić pamięci o nich dwóch, wklejam fotkę Drugiego, który podszywał się pod Legolasa na wiosennym plenerze fotograficznym. 

Ech. Życie jest piękne.