poniedziałek, 5 maja 2014

Nie bawię się

Szukam w necie wzoru wniosku o urlop wychowawczy.
Bowiem tak właśnie postanowiłam, przy radosnej aprobacie młodszych członków rodziny, oraz przy - z ulgą - westchnieniu najstarszego: No tak, tak będzie najłatwiej.
Postanowiłam, że mnie nie zobaczą w robocie przez najbliższe co najmniej dwa lata.
Nie powiem, żeby to był taki hop siup! kamień z serca.
Bo owszem, tak, jest to najprostsze rozwiązanie, bez kombinowania, co z maluchami, bez rozeznania w kwestii opiekunek, bez szamotania się i tłuczenia głową o konieczność podejmowania obowiązków domowych i nie radzeniu sobie z nimi, no bo jak ogarnąć wszystko, kiedy nagle z dnia całego wypada ci dziewięć godzin. Bez wyrzutów sumienia, że zostawiam maluchy z rykiem (a zważywszy na ostatnie przywiązanie obojga do mamowej spódnicy...tfuuu...nogawki spodni...tak by pewnie bywało) i z własnym poczuciem dobrostanu psychicznego: że będę tam, gdzie mam być, gdzie moje miejsce, bo wszak najsampierw mamą jestem, a dopiero potem pracownikiem i realizatorem zawodu swego. Bez tęsknego spoglądania w okno biurowego pokoju - że oni TAM, a ja  tu, że coś przecież muszę, że chcę, że dzieci, i psy, i taras niepozamiatany a kołdry i koce psie niewytrzepane, niewymienione...
Ale... bowiem zawszeć to "ale" być musi - świecić oczami przed pracodawcą nie jest jakoś miło, choć rozmowę o takiej decyzji mojej mam dawno za sobą, i bardzo źle nie było. Samo wiecie jednakowoż, jak stereotypowo i zwyczajowo postrzegany jest tak długi "wypad" z zawodowej huśtawki - nie huśtasz się, nie bawisz, nie ma cię. Kit z zacofaniem  w kwestii przepisów prawnych, odwyknięciem od zawodowej rzeczywistości, od  takich a nie innych kontaktów z ludźmi, załatwiania miliona spraw, pewnością siebie i zręcznego poruszania się po niezmierzonych oceanach kontaktów niezbędnych do sukcesów w tej branży. Kit, bo to się da jakoś reanimować, jeżeli przyjdzie, i o ile przyjdzie na to czas. Gorzej z poczuciem naznaczenia, napiętnowania - to jest TA, co to świadomie daje się wkręcić w zacofanie. "A nie boisz się, że już potem nie dasz rady? Że nie wrócisz wcale?" Kochana, jeśli nie wrócę, to będzie to oznaczało, że znalazłam coś jeszcze bardziej SWOJEGO, i mogę sobie na to pozwolić. Tylko tyle.
Nie żebym się tym jakoś specjalnie przejmowała, ale spotykam się z zaskakującym niedowierzaniem, gdy odpowiadając na pytania lub spotykając się wręcz ze współczuciem mówię, że robię to, co lubię najbardziej, że uwielbiam być mamą, i być ze swoimi pociechami w domu, w sensie - z nimi, a teraz, gdy jeszcze te psiaki... to już w ogóle.... Nie wiem, nie jest to chyba standard, więc nie wierzą.
Mało ważne.
Najważniejsze jest to, że cieszę się z tego darowanego kawałka czasu przed sobą, bo to jest coś pięknego, kiedy sama mogę wyplątywać urwisy z piżam i ubierać je; kiedy wiem, jak zmienia się mój dom w różnych godzinach dnia, gdy słońce najpierw rano wita w kuchni, później nieśmiało zagląda do salonu, by popołudniami muskać zaledwie ramę okna od zachodniej strony, chowając się przy tym za drzewa...; kiedy wychodzę przed dom, kiedy tylko chcę i widzę zmieniające się wraz z upływem godzin barwy nieba...; kiedy mogę zaparzyć sobie kawę, kiedy chcę, porysować z Trzecim, porzucać piłkę z Czwartym, sprzątać, krzątać się, pichcić, prasować, nastawiać milionpięćdziesiąte pranie tego dnia... i nie myśleć! nie myśleć o papierach, decyzjach, pismach, ocenie kwartalnej, opinii asystenta rodziny, podpisie kierownika...
Czasem mam wrażenie, że w pracy biurowej, zamkniętej, bez chłonięcia powietrza... uciekło mi dużo życia. Że je jakoś tak, niezgodnie z naturą, zmarnowałam.
Choć przecież w gruncie rzeczy lubię tę pracę.
I nie zamartwiam się na razie tym, że nam się teraz dość porządnie sypnie finansowo. Pożyjemy zobaczymy.
Zgodnie z ustawowym nazewnictwem, zostaję zatem w domu co by syna najmłodszego "wychować", a przy okazji życiem rodzinnym się cieszyć i dobytek psi przydomowy wespół z Moim dopilnowywać.
13 czerwca, w piątek!!! - zaczynamy!
Headlong!