piątek, 9 kwietnia 2021

O wiośnie, bibliofobii i Czerwonym Kapturku

Jeszcze na kominku ogrzewane świeczkami topią się woski zapachowe o nutach zimowych - świerk, cynamon, a już, jakby z wyrzutem, przygląda im się bukiet margerytek zatknięty za zegar w kształcie roweru. Tulipany na stole, milcząco i nienachalnie świadczą o zmianie. Za oknem zmiany nie ma, ale to tak już zawsze, pogoda człapie w ogonie, zimnem, wiatrem i popadującym deszczem, trochę złośliwie, pragnie zatrzymać ludzkość w domach, przeciągnąć jak się da długie, przytulne, zimowe wieczory. Lubię i te wieczory, i czającą się za progiem wiosnę, gotową wskoczyć przez drzwi z radosnym tadaaam!, niespodziewanie i właściwie zaskakująco, bo pora przedwiośnia nie zawsze raczy zaszczycić.

I tak to w oczekiwaniu na autentyczną wiosnę i na przeprowadzenie się z życiem codziennym na taras upływa mi czas... a nie, sorki, upływa na jeszcze wielu innych sprawach. O pandemii nie chce mi się pisać, co nie oznacza wcale, że mam ją gdzieś - naprawdę nie mam i nie należę do grona krzykaczy, wyznawców teorii spiskowych oraz tych, którzy uważają, że nasz kraj to samotna wyspa na oceanie świata i tylko u nas tak się dzieje, tylko u nas takie zakazy, ograniczenie wolności osobistej i tak dalej. Nie mam absolutnie pretensji, jak niektóre moje znajome, do osób w służbach i medyków za to, że ich dzieci mogą uczęszczać do przedszkoli - nieodmiennie chylę przed nimi czoła i współczuję sytuacji, w jakiej się znaleźli. Mają przerąbane, oględnie rzecz ujmując i nazywając po imieniu. Egoistycznie cieszę się, że mogę z moimi być w domu, nie martwić się tego typu covidowopochodnymi sprawami.  Generalnie czas mi upływa na doglądaniu młodych przy lekcjach zdalnych  - Czwarty jest w pierwszej klasie i  to jest serio wyzwanie. Piąta i Szósty również w domu, dochodzi więc organizacja czasu i pilnowanie, by nie przeszkadzali Drugiemu, Trzeciemu i Czwartemu właśnie. Piąta przeważnie siedzi na lekcjach koło Czwartego, starając się usilnie nie wchodzić w oko kamerki i z błagalnym wyrazem brązowych patrzałek czeka cierpliwie na to, co dla niej "spadnie" ze szkolnego stołu... "Mooogę ci to pokolorować...? Wyciąć...? Mooogę ja zrobić ten wiatraczek...? Pożyczysz mi pisaki...? Mogę ci poukładać w piórniku?" Czwarty ma dobrze pod tym względem, przed wychowawczynią już nawet nie ukrywam tego, że młodsza siostra mu pomaga bo czyha tylko jak ta harpia, żeby się edukacyjnie spełnić. Sama ma swoje zadania z przedszkola, ale co tam takie, za mało, za łatwo i zbyt przewidywalnie. Chyba powinnam się cieszyć, że nie próbuje pomagać mi w mojej pracy zdalnej choć mogłoby to być ciekawe doświadczenie. Wieczorami nadrabiam jeszcze materiały ze studiów, podyplomówka z bibliotekoznawstwa to był zdecydowanie dobry pomysł, ogarniam wszystkie materiały uczciwie bo naprawdę mnie interesują. Pomyślałam sobie wczoraj, że jeśli miałabym szansę dalej rozwijać się w tej dziedzinie to poszłabym baaardzo w kierunku biblioterapii, cudowne to dla mnie odkrycie. Nie jest to żadna rewelacja, że praca typowo z książką jest moim najukochańszym zajęciem, lubię opracowywać nowości czy dary od czytelników, uwielbiam buszować na rynku wydawniczym śledząc blogi, wydawnictwa i strony autorów, lubię rozmawiać na temat książek, autorów, zapowiedzi, lubię odkrywać pisarzy, których do tej pory znałam tylko z nazwiska. Mój czas na czytanie, mam wrażenie, kurczy się  i nabrzmiewa jednocześnie, zagarnia jeszcze więcej moich godzin, opanowuje moje życie bezgranicznie; jestem na tyle zachłanna, że podczas prac domowych słucham audiobooków i teraz to już standard, że czytam (różnymi sposobami) trzy lub cztery pozycje jednocześnie. Jest coraz gorzej, przyznaję. Ale to ta niepozorna książka jest w mojej pracy najważniejsza i choć od dłuższego czasu funkcjonuje zasada, że biblioteki powinny aktywizować społeczeństwo i wychodzić z różnymi kulturowymi inicjatywami do ludzi, to jest to nie do końca moja bajka. Nie ten charakter, śmiałość i przebojowość - a raczej jej brak. Na razie chowam się w bezpiecznym kokonie spowodowanym ograniczeniami z racji pandemii ale wiem już teraz, że wszelakie imprezy, organizacja, nieunikniona konieczność przewijania się na filmikach czy zdjęciach, będzie mnie krępować i powodować poważny dyskomfort. Jam rasowy bibliofil, ot co. Jedyne, co mnie ostatnio trzasnęło pozytywnie to plener fotograficzny, organizowany przez naszą biblio - plener foto z literaturą w tle. Ostatni miał motyw baśniowy, był piękny Czerwony Kapturek, wilk (grany przez Sarabi, naszą bezdomniaczkę hotelową),  teraz zaś zbliża się kolejny, w klimacie Władcy Pierścieni. Mój osobisty Drugi będzie pozował, przebrany na styl Legolasa, mają być konie, bractwo historyczne ze sprzętami, klimat Śródziemia... ach! Za punkt honoru obrałam sobie dokładne poznanie Tolkienowskiego pióra, wysłuchałam Hobbita, natomiast z audiobooka Władcy zrezygnowałam - 57 godzin nagrania troszkę mnie odstręczyło, i uznałam, że wypadałoby, żebym chociażby w niektóre noce praktykowała standardowy sen. Obejrzałam jednak film, nocą owszem, wszystkie trzy części, i dawno tak się nie zryczałam; ostatnie pół godziny trzeciej części to zalewanie telefonu rzewnymi łzami.

Do normalności sporo mi brakuje, wiem, ale nie od dziś wiadomo, że nienormalni żyją bardziej. Tego się trzymam, choć uświadomienie sobie tego i życie z takimż brzemieniem nie jest proste.

Dzieci jednakowoż głodne nie chodzą, brudne tylko czasami, a w Uno i Pełny Kurnik gramy prawie codziennie, tak więc rozgrzeszcie. 

Zostawiam Wam troszkę Czerwonego Kapturka (autorem zdjęć jest Mój) oraz życzę wiosny w sercu, w domu i pod zawsze jasnym niebem!