poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Niech żyją wydry!

Wydawało mi się, że ha!, oto odkryłam kolejną wspaniałą aktywność fizyczną dla siebie, co było myślą tyleż odkrywczą, co praktyczną i niezbędną. Nie bardzo rozumiem, dlaczego kraj w kwarantannowej izolacji owładnięty został nowym sportem narodowym, czyli pieczeniem bułek tudzież chlebów, z podziwu godną ambicją. Sport ten niestety nie działa jak inne czynności z gatunku szeroko rozumianej aktywności, bowiem miast kondycji przysparzać i mięśni rzeźbić, funkcjonuje wprost odwrotnie, rzeźbiąc li tylko mięciuchną ciastolinę naszej tkanki tłuszczowej. Dlatego też odkrycie nowego sportu, emitowanego wizualnie z niezawodnych kanałów YT wlało we mnie nowe siły i nowe nadzieję, że może uda się zapanować nad przyrostem nie-naturalnym. Imię jego, sporta tego, to Zumba! Niestety, okazało się, że patrzyć i podziwiać i chcieć to jedno, a zacząć, potrafić i nadążyć to drugie. Totalnie nie pojmuję, dlaczego tym flądrom z filmików idzie to tak łatwo i wydawać by się mogło - od niechcenia, a zwykłemu, znękanemu człowiekowi pewnych problemów natury technicznej przysparza już trzecia minuta treningu, przy czym jest to pierwsza minuta po rozgrzewce. Hm. W dodatku kiedy niechętnym, powiedzmy to sobie: zazdrosnym! wzrokiem spoglądać poczęłam na te młode, gibkie i nieoblekłe w żadną tkankę tłuszczową ciała to zaczęłam się zastanawiać, czy moje czterdziestoletnie ciało nie kompromituje się jednak wchodząc na dość grząski dla siebie grunt. Czy nie zostanie uznane za produkt po terminie w kwestii przydatności do tanecznych wygibasów, i mimo, że uznanie to dokonałoby się autonomicznie przeze mnie samą, byłoby jednak dość dotkliwe, nie oszukujmy się. Nie no, spróbuję jeszcze, powalczę... bo czuję, że lubię, bo działa na me zmysły ta dynamiczna muza i ten rytm. Jednakowoż efektów końcowych krótkoterminowych przewidzieć nie mogę.
A w Łodzi w Zoo przyszły na świat małe wydry, takie cudaśne i to jest, proszę państwa, bardzo dobra wiadomość i to się nazywa hit dnia bo ostatnio ciężko o jakieś pozytywy informacyjne. Trzeba więc chłonąć to, co nam koloruje rzeczywistość, co posypuje nam codzienność kuleczkami z cukru i wiórkami z czekolady. Trzymać się tych drobnych słodkości nawet wtedy, gdy nam się zdarzy zgubić krok i gdy inni mają talie objętości nieprzyzwoicie niemożliwej.
Słodyczy i kolorów zatem!

środa, 15 kwietnia 2020

Nocą

Dziwna codzienność w ten zadziwiający czas. Dziwne noce. Siedzę nad kubkiem herbaty i delektuję się ciszą, uśpiony dom wydaje mnóstwo dźwięków ale te najbardziej kluczowe, dzięki Ci o losie, jedynie cicho posapują przez sen. Takie natężenie osobowościowe w domu przez cały właściwie czas bywa dość trudnym doświadczeniem choć przyznać muszę, przechodzimy przez nie w zasadzie gładko. Lubimy być w domu i z racji charakteru wykonywanej pracy jesteśmy i tak w nim przez większość czasu, tak więc nie jest to dla nas jakaś traumatyczna zmiana. Banda małoletnich też się szybko przystosowała, wygrywa to, że mają siebie nawzajem i że mają spore podwórko, w związku z czym energia odnajduje swe błogosławione ujście. Edukacja domowa? Może być, pchamy na bieżąco a jedynie co mnie totalnie rozmontowuje to wszelkiej maści prace plastyczne i techniczne do wykonania, na zaliczenie. Nie powiem Wam, jakie kwiatuszki słowne powstają wówczas w moim umyśle, a z racji wpatrzonych we mnie czujnych oczu, wydobyć ich zza zaciśniętych zębów nie mogę. I cóż mogę zrobić poza jedynym słusznym rozwiązaniem, czyli pomaganiem w klejeniu, wycinaniu, a wcześniej przekopywaniu domu w poszukiwaniu niezbędnych surowców.
Co nas obecnie martwi to wielka niewiadoma z maturami, bowiem Pierwszy tematycznie z aspektem tym związany. Drugi przerwać musiał kurs na prawo jazdy, co też początkowo powodem jego wielkiej rozpaczy było.
Już nie czytam fejsbukowych doniesień, odcięłam się od TV-informacji, nie analizuję i filtruję te przedostające się przypadkiem. Trwam i czekam z nadzieją, że cały ten makabryczny taniec chochołów szybko się skończy. Że jakoś przyzwoicie się skończy.
Nie mam czasu dla siebie jeszcze bardziej, niż nie miałam go wcześniej, mimo to nagle w pokrętny sposób naprodukowałam go więcej - na pozachwycanie się przyrodą, poczytanie i popisanie o czytaniu. W związku z innym rytmem dnia przemieściły się priorytety.
A w związku z popisaniem z kolei, gdybyście mieli ochotę - zerknijcie TU.
Do lepszego jutra!

czwartek, 9 kwietnia 2020

O wspólnym mianowniku


Jeżeli zastanawialiście się kiedyś, czy można jednocześnie smażyć mielone kotlety i pisać recenzję książki to odpowiadam, że owszem, można, trzeba jednakowoż brać pod uwagę to, iż pod wpływem   "zapisania" niektóre z nich mogą wyjść nieco bardziej chrupiące niż normy kulinarne przewidują. Niestety, z powodu aktualnego kompletnego zwężenia przestrzeni czasowej mojej li tylko, takiej najmojszej, musiałam udać na wyższy level organizacyjny i próbować łączyć czynności oraz potrzeby z pozoru zupełnie do siebie nieprzystające. Gotowanie i pisanie? Czemu nie. Orbitrek i czytanie książki? Opanowane już do perfekcji. Edukacja domowa i asekurowanie Szóstego na rowerku bez bocznych kółek, bo akurat teraz zapragnął się nauczyć i się skubany uparł oraz nauczył choć normy wiekowe jeszcze za bardzo tej umiejętności nie przewidują? Luzik. A skoro już przy Szóstym jesteśmy, to dozuje nam chłopię wrażeń najróżniejszych i ostatnio na przykład rozpaczliwie szukał... kotleta. Chodził taki mały człowiek po domu i wołał:  Ktoś widział mojego kotleta? Gdzie jest mój koootlet! Szkopuł jednak w tym, że ani tego dnia, ani poprzedniego, ani jeszcze bardziej poprzedniego nie znajdowała się owa potrawa w naszym rodzinnym menu i doprawdy zastanawiające było, skąd ten kotlet w znękanym bezradnością umyśle mojego najmłodszego. Sytuację pogorszył jeszcze szczegół taki, iż na pytanie pomocnicze: Synku, jaki kotlet? Jaki miał kolor?? ów odpowiedział: No taki, na jakim grałem! Taki... żółty! Różne nam myśli poczęły do głów rodzicielskich przychodzić, gdy nagle, dzięki ci o dobry losie, doznałam olśnienia i wykrzyknęłam: Eureka! Odkryłam! To FLET! On grał na flecie! Starym flecie szkolnym Pierwszego, który to flet Szósty znalazł gdzieś w czeluściach biurka, ściągając tym samym na siebie gniew właściciela biurka, rzecz jasna gniew nie o pożółkły ze starości instrument, a o sam fakt grzebania. Kiedy się zagadka wyjaśniła, radość odkrycia szybko zastąpiona została nieumiejętnie tłumionym poczuciem irytacji większości domowników, powodowanej ambitnymi Szóstego ćwiczeniami na szczęśliwie odzyskanej fujarce. Która to irytacja wynikała oczywiście z ignorancji, niedouczenia i nie poznania się na prawdziwym talencie. Ale powiem Wam jeszcze tylko w nawiązaniu, że taka trochę niezamierzona ale jednak! gra słów, czy też zabawa słowami w sposób kuriozalny dryfująca po obszarach bezkresnego morza naszego ojczystego języka stanowi moją wielką pasję i  zachwytem rozbierałam na czynniki pierwsze słowotwórczy zamysł Szóstego. Wyszła mi z tej analizy i zdolność homofonowa, i wielka kreatywność skojarzeniowa, i niewątpliwy słuch muzyczny nie tylko w kwestii wydawania dźwięków stricte fletowych ;) I tak pomyślałam sobie, że nasza rzeczywistość teraz, w dobie walki z wirusem, w czasie przymusowej izolacji, najróżniejszych wydarzeń, nastrojów, ruchów społecznych i wielkiej historii na naszych oczach się zapisującej przypomina trochę taką nie do końca zrozumiałą grę słów. Taki kotlet, który trochę jest fletem, a trochę pistoletem i baletem. Co mnie w tej pomieszanej codzienności ratuje? Kiedy nie wystarcza już mi poczucie, że i tak mam lepiej niż inni - niż ludzie żyjący dziś w zamknięciu, chorujący, w depresji, samotni...  kiedy przytłacza mnie nadmiar złych informacji - choć staram się je filtrować w sposób na maksa maksymalny, kiedy dręczy mnie potrzeba bycia tylko ze sobą... czynię szybki pstryk organizacyjny i zamykam się na trochę w łazience z  prawdziwym cudem literackim, białym krukiem książkowego tworzenia, najlepszą rozrywką wszechczasów, a jednocześnie obiektem mego cielęcego podziwu. Proszę Państwa: Jaronizmy! Taszczę oba albumy do mego wykafelkowanego sanktuarium i zatapiam się w analizach, zgadywankach, kontemplacji rysunków i podtekstów. Takie wiecie, genialne obrazy, gdzie czytasz hasło: "Przytyło się" a na rysunku widzisz wielką literę T i stojące po obu jej stronach dwa rozkoszne łosie ...bo przy "T" - łosie! Czaicie! No genialne! Albo "Wściekły pies" - i widzisz literę S, która groźnym okiem łypie w kanał ściekowy! Mistrzostwo! Nie mówiąc o obrazku, który ukazuje siedzącego faceta, na kiju trzymającego kiełbaskę. Siedzi sobie pod tą kiełbaską sympatyczny maluch, i hasło twierdzi, że on, ten gość "Opieka nad dzieckiem"!
Niech zatem będzie to podsumowanie naszych czasów: myślisz o czymś, usta wypowiadają słowa a obraz jest zupełnie inny, niż nasze automatyczne i jednoznaczne wyobrażenie. I żeby nie było tak całkiem przytłaczająco: każdą zagadkę da się rozwiązać i każdą grę słów w końcu przejrzeć. Mimo, że konsekwencji tegoż nie można przewidzieć.
Ale: #jeszczebedziepieknie.
Bywajcie!