poniedziałek, 24 lipca 2023

Niedospanie


- Nie ma takiej możliwości, naprawdę, przykro mi ogromnie, ale jest komplet, a nawet nadkomplet psów... 

- Bardzo pana proszę, nie znalazło by się jednak miejsce? To malutki piesek... Ja jestem już w połowie drogi, do celu mam jakieś cztery godziny, osoba, która miała zająć się Antosiem powiedziała, że teraz to absolutnie niemożliwe, bo gorączka, szpital, nie wiadomo, co dalej. Co ja z nim zrobię? Nie wezmę go na wesele przecież, nikt tam na miejscu mi się nim nie zajmie, jeśli pan go nie przyjmie będę musiała chyba zawrócić i zrezygnować z uroczystości. Znalazłam was na guglach, blisko domu weselnego, macie takie dobre opinie, bardzo proszę, to tylko jedna noc, odebrałabym go jutro koło osiemnastej, Antoś jest grzeczny, choć szczeniak, ale nie psoci, byłabym u państwa za dobre trzy godziny...

No i znalazł się wyproszony trzymiesięczny Antoś na salonach. Ludzkich, bo psie obłożone. Wybrykany na maksa w ogrodzie zasnął bardzo szybko w kocim koszyku, rzeczywiście grzeczny - pomyślałam - tak już śpi, jak niemowlę. Zniosłyśmy się z Piątą na dół na spanie, na kanapie, praktyka dość częsta latem, gdy piętro nagrzewa się niczym sauna i w sypialniach ukrop. Na dole chłodniej, więc dolna sypialnia rodzicieli, kanapa w salonie, oraz podłoga obłożona materacami turystycznymi to miejscówki pożądane przez domowników. 

Antoś postanowił obudzić się przed północą, nie spałam jeszcze, czytam sobie, czytam, a w spokojność późnego wieczoru wdziera się nagle subtelny dźwięk obżeranej wikliny.





Świetnie, myślę sobie, psi dzieciak się zresetował i teraz czas na zabawę. Najpierw jednak siku, bo toto jeszcze nie do końca ogarnięte w temacie czystości, pół kilo psa pod pachę zatem i w ogród. Ciemno, księżycowo, piękna, lipcowa noc, w kusej piżamie nie zimno nawet, przez ułamek sekundy doceniam pewien zestaw zalet posiadania takiegoż gościa-klienta w hotelowych progach. Wada jedynie taka, że w ciemnościach nie widzę, czy drepcząca, biała, puchata kulka sika czy nie sika, szczeniaki nie demonstrują tej czynności w tak oczywisty sposób, jak dorosłe psy, więc pozostaje mi jeno domysł. Dwadzieścia minut później biorę kulkę na ręce i wracamy, dzieciarnia śpi, Antoś przemieszcza się po materacach i nieruchomych postaciach niczym po górzystym terenie, ze wzniesieniami poduszek i dolinami skłębionych koców, drepcze za mną do kuchni, do szklanki z kilkoma listkami mięty nalewam z dzbanka wodę i gdy się odwracam prawie wdeptuję w małą żółtawą kałużę, a jednak, w ogrodzie nie było wystarczająco komfortowo. Sprzątam niemy dowód bezcelowości snucia się po nocy między drzewami i krzewami, i kładę się znowu z książką, próby zakotwiczenia szczeniora w koszyku spełzają na niczym, wygrzebuje się z kocyka i merdając króciutkim ogonkiem w rytm śmiesznego dreptu przemierza przestrzenie parteru. W końcu popiskując podejmuje kilka pociesznych prób wdrapania się na kanapę, a kiedy w końcu lituję się nad taternikiem i pomagam mu wgramolić się tam, gdzie się przymierza, on wtula się pod moją osobistą pachę i po prostu zasypia, niewidziana ręka odcina mu prąd, zapada zupełna cisza, koszyk nieruchomieje pogodzony z nieuchronnością samotności. Psiątko śpi spokojnie, od czasu do czasu w przebłyskach przebudzeń koduję jego położenie, lubi wciskać pyszczek w miękkości, czasem to poduszka, czasem szyja Piątej. Wczesnym rankiem, jeszcze przed wielką pobudką psów budzi mnie bestia niepohamowaną usilnością zeskoczenia/zjechania/zsunięcia się z kanapy. Siku! myślę sobie, gwałtownie wstaję i powtarzam sekwencję ruchów mających na celu wyprowadzenie, czy raczej wyniesienie małego pasożyta. I znów przemierzam ogród, tym razem już jasny, delikatnie zamglony, wybudzony corannymi dźwiękami świergotania, szelestem liści i trzepotem drobnych skrzydeł. Wilgotno i ciepło, świeżo, rześko, piąta z minutami, słońce już dość wysoko, chowa się jednak za chmurą, która odcina szare jeszcze niebo świtu od płonącej linii horyzontu, zza którego wcześniej wyłoniła się jasna kula światła. Szarość nieba mięknie, ulega, mieni się odcieniami i półcieniami, przechwytuje promienie i faluje jak woal pod wpływem ciepła i światła. Wracam po telefon i pstrykam kilka zdjęć, jest naprawdę zacnie.





Kilka celebrujących ten moment minut i Antoś chce wracać, na tarasie delikatnie wycieram mu łapki mokre od rosy i wchodzimy do domu, oraz w kolejny dzień, lekko jeszcze zamroczeni. Nie ma mowy o dospaniu, bo w zwierza wstępuje energia iście słoneczna. Kilka godzin później obżera dalej, jak nie wiklinę, to gumowego pingwina...


 

... pocieszny, słodki, po dziecięcemu głupiutki, ganiający bose stopy dzieciaków i poddający się nieustającym pieszczotom. Kiedy późnym popołudniem wyjeżdża ze swoją panią, w domu robi się pustawo, był przecież raptem chwilę, a zostawił tyle siebie, swoją rozkoszną świeżość życia, tak obłędnie radosny początek istnienia. I tylko koty oddychają z ulgą, bo choć fukać nie musiały i jeno patrzyły z góry z ostrożną pogardą, zawsze to jednak obcy, wysoce niepożądany element w nienaruszalnym rytmie zwyczajności.

Następny ranek to znów wczesna pobudka, przez komin wpada ptak i więzi go system wentylacji kominka, zdarza się to co jakiś czas, na dachu pod panelami fotowoltaicznymi ptaszyska budują sobie gniazda, często siadają na obramowaniu komina i nie wiemy właściwie, jak to się dzieje, że tam wpadają, czasem ptaszę dostaje się typowo do komory kominka, nie tylko więc słyszymy, ale i widzimy trzepoczące za szybą wystraszone stworzenie, Mój bierze wtedy rękawicę, uchyla drzwiczki i łapie gapę w ręce, po czym wypuszcza przez okno lub drzwi. Tym razem jednak tylko słyszymy przytłumiony, przejmujący trzepot, znak, że ptaszę utknęło w dolnej części wentylacji, mus wtedy w sąsiednim pokoju odsunąć szafę i odkręcić metalową płytkę zakrywającą wylot. Robota wykonana, płytka zdjęta, ale przerażony skrzydlaty wymyka się z dłoni Mojego i w dramatycznym wyrażeniu swojego instynktu przetrwania przemierza podsufitowe przestrzenie parteru, szaleńczo trzepocze w okolicach okien, i co sekundę zmienia kierunek lotu usiłując znaleźć drogę wyjścia. Otwieram szybko oszklone drzwi tarasowe i po chwili szary więzień wylatuje w niebo. Na dywanie poruszane lekkim podmuchem wiatru sunie małe piórko. Koty patrzą zdezorientowane, przetwarzają w małych umysłach sekwencję wydarzeń. Budzą się psy, zaczynają poszczekiwać, niektóre popiskują, chcąc prędko wyjść w świeży, jeszcze nie upalny poranek. Mój wychodzi do nich, ja włączam ekspres i po chwili z kawą, w piżamie, otoczona na tarasie drobiazgiem psim z jednego z apartamentów wsuwam się spokojnie w kolejny dzień.

"Życie zaczyna się co rano"  (J. Olsteen)



piątek, 14 lipca 2023

Magicznych kresek kilka i pluszakowe rozpasanie

Historii okołoszkolnych związanych z prywatnym swoim potomstwem snuć mogę wiele, ale po wpisie Teatralnej i w związku z faktem, że uczy ona między innymi plastyki, po jej wcześniejszych obłędnych zdjęciach żyraf handmade tworzonych przez dzieciaki, z automatu przypomniało mi się to! 

Trzeci w poprzedniej swojej szkole nienawidził plastyki, nauczyciel podchodził do przedmiotu obojętnie i sztampowo, uczniowie mieli podręcznik, zeszyt do notatek, treści do nauczenia (w 4 klasie), a prace były oceniane kryteriami estetycznego artyzmu, wyrażenia swego talentu, itp., co oznaczało, że Trzeci łapałby maksymalnie tróje (gdyby tam pozostał). W aktualnej naszej szkole nauczyciel, będący jednocześnie praktykiem, rzekł: żadnych książek, żadnych zeszytów, na następną lekcję prosi się, by każdy przyniósł takie przybory artystyczne, jakie lubi używać najbardziej. Dzieciaki przyniosły zatem farby, kredki, węgle, plastelinę, itp. Trzeci uznał, że nie bierze nic, zrezygnowany i wkurzony, bo wiadomo, najgorszy to przedmiot w szkole taka plastyka, i stwierdził, że najwyżej coś wysmaruje pisakami, które ma w piórniku. Piątoklasiści mieli na tej pierwszej lekcji stworzyć to, co sami chcieli, czymkolwiek! Mogli wymieniać się przyborami, mogli korzystać ze swoich, tworzyć coś jednym typem, lub mieszać. Nauczyciel rozdał arkusze papieru i zabrała się młodzież do dzieła - dwie godziny lekcyjne rozmachu artystycznego do dyspozycji (w placówce lekcje prowadzone są z reguły blokowo, po dwie ciągiem). Widząc wycofanie Trzeciego - a na początku było ono ogromne w związku z tym, że był "nowy" - nasz pan artysta przysiadł się do niego i zagadał o rzeczy błahe, oraz zapytał, czy lubi rysować, malować, rzeźbić, i tak dalej. Trzeci rzekł, że nie. Bo nie umie. A pan na to - ale jak to nie umiesz? Kredkę trzymać w łapce umiesz, to znaczy, że bardzo dużo umiesz! A czym się interesujesz? Piłką nożną, o, to pokaż co tam masz w piórniku, masz ołówek, super, jaki jest twój ulubiony piłkarz? Nie zastanawiając się długo kilkoma kreskami w sekund pięć wysmarował chłopakowi cudnego Messiego, która to facjata wisi teraz nad biurkiem Trzeciego i wisieć będzie pewnie długo, o ile nie na zawsze. 


Co się działo dalej? Trzeci, zaskoczony totalnie, próbował przez resztę lekcji, zapominając zupełnie o swojej plastycznej niechęci, wysmarować ołówkiem takiego samego typa. Później poprosił o zakup zestawu ołówków różnej twardości, bo mu pan powiedział, że można cieniować, robić różne kreski i mazaje tymi ołówkami. Nosił zestaw na każdą plastykę, od czasu do czasu dokładał do niego podebrane Piątej metaliczne kredki. I rysował, szkicował, kombinował, aż miło. A lekcje tak właśnie wyglądały - dzieciaki przynosiły ulubione przybory, pan czasem podawał temat, podpowiadał, jak go ugryźć, na tablicy lub bezpośrednio na kartkach dzieciaków pokazywał, jak można ciekawie to ująć, jaką technikę zastosować, ale zawsze najważniejsza była jednak własna interpretacja uczniowska. W międzyczasie, jakby mimochodem, sprzedawał treści związane z programem nauczania, ciekawostki o malarzach, słynnych obrazach, pokazywał i omawiał reprodukcje, nadmieniał o kontekstach historycznych. Wszystko w sympatycznej atmosferce, jak nie w szkole. Na koniec roku dzieciaki zostały ocenione kryteriami stopnia zaangażowania, a Trzeci cieszył się z piątki jak z żadnej innej. 

Takich nauczycieli nam trzeba - jak Teatru, jak nasz pan plastyk - jeśli chcemy dzieciakom wbijać w mózgownice autentyczne zainteresowanie, a nie zniechęcenie, które potęgują ciągle żywe, kiepsko sprawdzające się pruskie metody nauczania. Nawet przedmiotów artystycznych.

Inna sytuacja. 

Nie zliczę, ile sztuk maskotek przez cały rok szkolny, czyli przez całą pierwszą klasę zatargała do szkoły Piąta. Nosiła je całe naręcze, wręcz musiałam czasem staczać z nią poranne boje o pozostawienie jednak w domu wielgachnej ośmiornicy, spod której nie było dziewczęcia prawie widać, albo metrowego psa, nie mówiąc o pluszowych wężach, które próbowała przemycać w charakterze szalika. Czuła się z tym swoim dobytkiem bezpiecznie, pomagały jej ogarniać nową sytuację, i nigdy nie było z tym najmniejszego problemu - siedziały na półce w klasie, brały udział w lekcjach w-fu, a młoda pokornie godziła się na odkładanie ich dalej, kiedy zdarzało się przeszkadzać im w zajęciach. Mało tego - Piąta stała się prekursorem nowego trendu i po tygodniu chodzenia do szkoły cała 1 i 2 klasa (łącznie nie ma nawet 10 sztuk ludzia)  przynosiła ze sobą w plecakach wspierających towarzyszy. Na domiar "złego" pani wychowawczyni, widząc zbawienny i dobroczynny wpływ pluszaków na pierwszoklasistów odnalazła worek maskotek po swoich dzieciach i przyniosła je do klasy, rozsadzając towarzystwo w wolnych miejscach sali. Piąta była wręcz wniebowzięta i na zasadzie wypożyczeń zdarzało się, że wychodziła rano do szkoły  z jednym pluszakiem, a wracała z trzema. Bo pingwin i kot przyszli do nas na wakacje, co mają sami tam nocą siedzieć. Myślę, że druga klasa nie będzie się za bardzo różnić, jeśli chodzi o pluszakowe wędrowanie, a i pierwsza gorsza nie będzie, gdyż Szósty zapowiedział udział swojego przytulaśnego Pikachu już od samego początku przygody z edukacją. Do brzegu. Piszę o tym dlatego, że równolegle, w tym samym czasie, przyjaciółka Piątej z przedszkola poszła do innej szkoły, zwyczajnej, systemowej, swojej obwodowej. Dziewczątko wrażliwe i z dużą bojaźliwością nastawione, jeśli chodzi o pójście do tego ogromnego, strasznego, hałaśliwego i obcego jej budynku. Najchętniej zostałaby w przedszkolu, gdzie często towarzyszył jej powiernik i istota ogromnie wspierająca - szary, pluszowy królik. Zwierzątko poszło z nią oczywiście na uroczyste rozpoczęcie roku, później powędrowało w objęciach kochającej właścicielki pierwszego dnia, i kolejnego... po czym mama dziewczynki otrzymała wiadomość od wychowawczyni, która zwróciła się z prośbą, by córka nie przynosiła maskotki do szkoły, gdyż inne dzieci również zaczęły nosić swoje, a to je rozprasza, powoduje bałagan w klasie i na stolikach. To już nie przedszkole wszak i zabawki należy zostawiać w domu. No i cóż, mama nie zawalczyła, odpuściła, nie chcąc konfliktu, a dziewczynka długo płakała i nie chciała do szkoły chodzić w ogóle. W końcu wymyśliła sposób na to, by się z przyjacielem nie rozstawać - ukrywała go w plecaku, a na zajęciach, gdy pani nie widziała, ukradkiem wysuwała z komory tornistra jego pluszową łapkę i trzymała ją w swojej dłoni tak długo, jak mogła, jak długo nie było ryzyka przyłapania.

Wiem, że nauczycielom jest ciężko. Rozumiem, że w klasie gdzie jest blisko trzydzieścioro uczniów muszą być określone jakieś zasady, które umożliwią ogarnianie grupy. Rozumiem, że w podobnych sytuacjach nauczyciele często nie mają wyjścia, nie mogą sobie pozwolić na emocjonalność, bo faktycznie coś się może rozpieprzyć i mogą być jakieś tego niepożądane konsekwencje. Ale, kurka, no nie rozumiem braku wyrozumiałości, braku dobrej woli, chęci pójścia na kompromis, jakiegoś kreatywnego wymyślenia i dostosowania zasad, które mogłyby być dla dzieci zwyczajnie dobre, lepsze, niż zakaz. Nie rozumiem braku profesjonalizmu i radosnej spontaniczności, tak potrzebnej w pracy z małymi dziećmi. 

Nie rozumiem okrucieństwa i bezwzględności. 

Nie wiem, może się nie znam, ale wydaje mi się, że naprawdę może być lepiej w szkołach, na tyle, na ile się da w tej niezbyt udanej zupie, jaką jest polska edukacja ogólnie.
Przecież żadne okoliczności nie mogą tłumaczyć braku zwyczajnego, ludzkiego, ciepłego człowieczeństwa.


poniedziałek, 10 lipca 2023

Wtopa czekoladowa, oraz spontaniczny przegląd numeryczny

Kadrów kilka zza płotu, z podwórka i drogi przydomowej, ech, latooo!











Lipiec człapie dniami długimi, gorącymi, pełnymi pracy i wyskakujących nagle zza krzaka trosk, ale i pomniejszych radości. Psy na wybiegach chlapią się w basenach, a chłopaki uwijają się z wymianą wody, bo wejdzie raz taki blablador, klapnie na dno, pomości się trochę, pokręci i zaraz na cztery giery wstaje i prosto w piach, po czym wraca do plastikowej muszli z radosnym stęsknieniem, powtarzając proces od nowa. Taki spanielowate istnienie na przykład, czy biglowe, czy inne burkowate pomoczy się trochę, wstanie, kulturalnie otrzepie futro i leg na kanapę lub na trawę. Zaś blabladory to, wiadomo, stan umysłu.
W tygodniu ogarnęliśmy aż trzy adopcje, szok, w okresie letnim nie ma ich wiele, bo wakacje, ludzie wyjeżdżają, nie chcą brać kłopotu na głowę, z drugiej strony urlopy, więc więcej czasu na adaptację psa w nowym domu, i na takie okoliczności trafiliśmy szczęśliwie. Jeden ogoniasty pojechał do Niemiec, zanim trafi do celu minie wiele dni, bo kwarantanna, papiery, z naszej strony wszystko dopilnowane, wymagany paszport, szczepienia, przygotowanie zwierza, no ale biurokracja i przepisy, jak wszędzie. Domek szykuje mu się jednak wspaniały, więc warto przeczekać, miejmy nadzieję, że on po psiemu też to zrozumie i ogarnie niemiecki schroniskowy kąt bez traumy.

Przeżyliśmy imprezę urodzinową Piątej, obyło się bez strat w ludziach i przedmiotach, największą atrakcją był oczywiście dmuchaniec, ale było też robienie slimów ("slajmów, mama, mówi się slajmy!" - upomniawszy mnie Piąta przy wszystkich gościach), był tort z kolorowymi, pikselowymi owcami, arbuzy i czereśnie, szaleństwa w ogrodzie i  powtarzające się cyklicznie prośby o wypuszczenie psów do miziania. Było tłumne skakanie na naszej wielgachnej trampolinie i płacz jednej z dziewczynek, która na tę trampolinę bardzo wejść chciała, ale nie mogła. Trochę czasu zajęło mi uspokojenie dziecięcia i odwrócenie uwagi, oraz wydobycie przyczyny dramatu. Okazało się, że mama nie pozwala skakać jej i rodzeństwu ze względu na zły wpływ zdrowotny trampolin. Szczegółów dowiedziałam się później, gdy mama, przy odbiorze dziewczynki poczęstowała nas - mnie i inne mamy - wykładem na temat szkodliwości skakania, w szczególności u dziewczynek (stawy, mięśnie, dno miednicy, itp.). Zaskocz był spory, aczkolwiek argumenty nie były dla mnie nowością, gdzieś kiedyś czytałam, że w niektórych przypadkach skakanie może być dla dziecięcych kości zbyt dużym obciążeniem, jednakowoż w tym samym miejscu doczytałam, że w przypadku zdrowych dzieci (bez kłopotów kostno-stawowych) rekreacyjne szaleństwa na tymże sprzęcie nie stanowią zagrożenia. Dużo większym zagrożeniem jest bezruch spowodowanym na przykład tym, że każemy naszym dzieciom siedzieć prawie godzinę nieruchomo w ławce szkolnej, kilkakrotnie w ciągu dnia, codziennie, przez wiele miesięcy, i to wtedy, gdy ich fizyczny i psychiczny rozwój pędzi z prędkością światła, i ruch jest wtedy dla owego rozwoju ogromnie ważny. I my to naszym dzieciom robimy od lat - puentował autor -  a potem dziwimy się wadom postawy, bólom kręgosłupa, czy wręcz różnym niedostosowaniom społecznym, których przyczyn można upatrywać w zmuszaniu dzieci do postępowania wbrew naturalnym odruchom i potrzebom. 
Do brzegu - mamę rozumiem, ale sama nie mam schizy trampolinowej, zaś aktualna szkoła nasza duży nacisk kładzie na spędzanie jak największej ilości czasu na zewnątrz, sporo lekcji odbywa się na terenie okołoszkolnym, a jeśli w salach -  to nacisk na metody projektowe nauczania sprawia, że łażą często po klasie, jak te muchy po szybie, w tę i we w tę. Wychodzi więc na to, że wszystko jest okej. Rozgrzeszonam.
Moje dążenie do ideału macierzyństwa w ostatnim zaś czasie zostało nieco zahamowane, czy może nadwątlone nie przez zgodę na ekscesy trampolinowe, jeno przez czekoladę. Tradycja rodzinna nasza taka, że urodziny każdego domownika celebrowane bywają wypiekiem domowym (nawet jeśli dla gości później zamawiany jest tort bardziej wypas), i wypiek ów, będący zazwyczaj ulubionym ciastem jubilata, wczesnym rankiem w dzień urodzin jest, hmm, niespodzianką, obciążaną dodatkowo świeczkami, oraz tak zwanymi fontannami, takimi, wiecie, co to rozbryzgują się kiczowatymi iskrami i trzeba po nich okna otwierać i wietrzyć dom. Dla Piątej przewidziane zostało jej ulubione ciasto czekoladowe, pieczone w formie silikonowej w kształcie serca, z grubą warstwą polewy czekoladowej i koniecznie - z kolorową cukrową posypką. Działania w konspiracji późnowieczorną porą zakończyły się sukcesem piekarniczym, niestety zabrakło szczęścia, jeśli chodzi o ostateczny kształt finalny. Powodem porażki stała się amnezja objawiająca się tym, iż Mój zapomniał był kupić polewę czekoladową. Efektem intensywnych procesów myślowych sowicie okraszonych rodzącą się paniką było przypomnienie sobie, że Piąta ma chyba w czeluściach swojego sezamu, czyli biurka, zachomikowaną od kilku tygodni czekoladę od babci. Idealnie, pomysł występku karalnego w postaci kradzieży został niezwłocznie wprowadzony w czyn, oraz tym samym podjęto zamiar zadośćuczynienia następnego dnia, gdy Pierwszy, wracając z pracy zakupić miał ów wedlowski smakołyk, i miał on być, oczywiście najprędzej jak się da, odłożony w wiadome miejsce tak, by się dziewczę nie zorientowało, że coś tu zaszło niehalo. Internety podpowiadały, że aby zrobić idealną polewę z gotowej czekolady należy ją rozpuścić w kąpieli wodnej, czyli!! połamać do miski, a miskę umieścić na otwartym garnku z gotującą się wodą, mieszając aż do uzyskania płynnej konsystencji. Miseczka szklana wydobyta z szafy nie budziła podejrzeń, wszak niepodobnież, aby się nie nadawała, teraz wszystkie takie solidne robio przecież, termiczne, żaroodporne, nadające się do piekarnika i odporne na ogień piekielny nawet. Prędko okazało się, że jednakowoż nie wszystkie, gdyż po minucie mieszania miseczka zrobiła cichuteńkie acz wielokrotne pyyyk! i wpadła rozczłonkowana do wrzątku, wraz z drogocenną, na wpół rozpuszczona czekoladą, której mało było atrakcji i postanowiła jeszcze radośnie rozbryzgnąć się na kafelkach nad płytą grzewczą, wyglądając na nich niczym uwolnione z czeluści organizmu fekalia. Kiedy świat zatrzymał się na moment w niemym przerażeniu przypomniało mi się nagle i, zważywszy na okoliczności, zupełnie niepotrzebnie, że ja już przecież kiedyś roztapiałam czekoladę, zwyczajnie, w rondelku, z odrobiną słodkiej śmietanki, i polewa wyszła wtedy pyszna, aksamitna, delikatna... Sam diaboł pomroczność jasną zesłał, zasłoną niepamięci świadomość nakrył i podkusił na tę ch.olerną kąpiel wodną! Nie wiadomo było, czy rzucić wszystko w pierony, czy pomstować na los wrzeszcząc w niebo, czy co jeszcze. Ciasto posmarowane zostało nutellą - dzięki ci, o losie, za spełnioną onegdaj pokusę zakupu tej niezdrowizny - posypane posypką i jakoś przeszło, ale po południu młoda zeszła nagle z piętra i z wielce zafrasowaną miną zadała pytanie, od którego włos się zjeżył na skórze, a krew przestała krążyć - Mamooo, nie wiesz, gdzie jest ta moja niebieska czekolada od babci? 
Bom oczywiście z tego wszystkiego zapomniała wysłać Pierwszemu wiadomość z prośbą o zakup, shit! Historię prawdziwą zatem dziewczę usłyszało, zaśmiało się nawet i cierpliwie na odzyskanie skarbu czekało kilka dni. Tak więc ostatecznie wszystko zakończyło się hepi-endem, sformułowania "kąpiel wodna", w jakimkolwiek znaczeniu, wolałabym jednakowoż nie odbierać percepcyjnie w najbliższym, bliżej nieokreślonym czasie.

Piąta stanęła na wysokości zadania, choć przyznać muszę, rozgarnięte to dziewczę i scen nigdy nie urządzała, zawszeć podatna była na rozmowy i tłumaczenia, oraz racjonalne argumenty (szczerze powiedziawszy z żadnym pacholęciem podobnych reakcji, znaczy: wściekłych scen ogarniać nie musieliśmy, trafiły nam się jednostki chętne do negocjacji ;) ).
Jak to w pięknej Sadze Wiejskiej Kasi Bulicz-Kasprzak pieszczotliwie określano dziewuszki, dzierlatki takie? Zazuleczki! Ot, zatem i zazuleczka.


Chłopięta nigdy takiej wagi do szczegółów nie przywiązywali, proste to organizmy i w potrzebach konkretne, ale bez tego specyficznego dopieszczania pierdołów, jak to u bab ma miejsce nie zawsze, ale dość często ;) Czwarty jedynie, jako jednostka wybitnie wrażliwa bywa drobiazgowy i lubi mieć poukładane według swoich schematów. Pozostali to typowe profile męskie. 

Pierwszy, nasz wzór odpowiedzialności, samodzielności i zaradności wpakował się ostatnimi czasy w kłopoty, trochę ze swojej winy, trochę przez splot okoliczności - Poradzę sobie sam, mama, naprawdę, dzięki za wsparcie, odezwę się. Wiem, ale i tak budzę się w nocy przerażona i przeświadczona, że musimy mu pomóc, choć dobrze wiem, że nie mogę bez jego wyraźnego sygnału. Matka kokosza, stety-niestety to ja. I jak to mówią: Małe dzieci- mały kłopot, duże dzieci... Dorosły człowiek, rozgarnięty, dojrzały, rzeczowy - muszę to sobie ciągle powtarzać, żeby nie zwariować.

Drugi z powodzeniem zakończył pierwszy rok anglistyki, średnia z egzaminów całkiem ładna, może się na stypendium naukowe załapie, uwija się teraz trochę w hotelu, młodych ciągnie do piłki i treningów, kino z nimi zaliczył i wypad do Maka. Zupełnie inny typ, niż Pierwszy - tak samo dorosły, ale boi się jeszcze życia, jest trochę nawet taki aspołeczny, introwertyczny do szpiku kości, ale z bukietem różnorodnych zainteresowań i kosmiczną wiedzą na wiele tematów, spokojnie inteligentny, bez chwalenia się wiedzą i przemyśleniami, małomówny, ale w towarzystwie potrafi się tak rozkręcić, że wprawia nas w szokujące pozytywne osłupienie. Podobny wrażliwiec, jak Czwarty, zresztą są również podobni wizualnie, więc zapewne trafił im się ten sam zestaw genów. Mój ulubiony rozmówca książkowy, bo łyka je również, i Netflixowy, choć ja to drugie akurat dużo mniej.

Trzeci aktualnie najbardziej wymagający ze względu na rozpoczynający się czas dojrzewania. Pierwszy i Drugi już na szczęście szlak przetarli i wiemy, czego się spodziewać, oraz wszystko dozwolone i przykaz odgórny, aby za wszelką cenę nie dać się sprowokować. Najgorsze reakcje dopiero w powijakach i po cichu pielęgnuję nadzieję, że może nie będzie jakoś tragicznie, wiem dobrze, że takiemu wyłaniającemu się z kokonu dzieciństwa motylowi też nie jest łatwo, szarpią nim nieznane i niezrozumiałe emocje, w bólach rodzi się poczucie tożsamości, umysł ogarnięty jest podświadomym lękiem i brakiem wszelkich spójności. Do tego szkoła i konieczność utrzymywania różnych relacji tam, w innym środowisku, w którym czuje się mniej swobodnie, niż w domu. Takie zrozumienie dużo pomaga, będziemy gadać, reagować i kochać, bo cóż innego można zrobić. 

Czwarty dalej wrażliwiec, pozytywny uczuciowiec, wybiórczy pokarmowo i sensorycznie. Jego ogólną łagodność istnienia, oprócz wyczulonych receptorów, zakłóca czasem nadmierne przywiązywanie się do przedmiotów, ciężko mu rozstać się nawet z czymś zepsutym i zniszczonym, potrafi w szkatułce ze skarbami przechowywać końcówki sznurówek od ulubionych butów, które to sznurówki skrócone zostały w celu ułatwienia wiązania. Martwię się trochę o niego, ale z drugiej strony czyni i tak z roku na rok spore postępy, które idą w parze z postępującą dojrzałością psycho-fizyczną. Podobnie jak Drugi ma wiele zainteresowań i sporą wiedzę (jak to istoty krążące gdzieś tam w okolicy różnych spektrum), kontakt wrazieczego z profesjonalistą jest, więc niech sobie odbiera wszystko bardziej i mocniej, a jak mu to będzie uwierać, to postaramy się luzować, jak to czynimy już. Ciężko takim wyczuleńcom-odszczepieńcom, choć ogólnie to bardzo piękna sprawa jest być bardzo czującym człowiekiem. Świat takich nie lubi jednak, szkoda. 

No i Szósty, nasza rozwojowa torpeda, istota empatyczna, ale racjonalizująca w sobie tę empatię w zadziwiająco dojrzały sposób. Mądry koleś z niewiarygodnym czuciem i myśleniem abstrakcyjnym, jak na ten wiek - powiedziała pani, gdyśmy pojechali czynić mu opinię o gotowości szkolnej. Samam ciekawa, co z tego naszego kumulatora wszelkich - na razie dobrych - cech rodzeństwa swego wyrośnie. Może wyrówna szeregi i będzie gruszką na gruszy, a może jednak zechce być gruszką na wierzbie i śliwką na sośnie, zobaczymy. 

Najważniejsze, żeby był w swoim życiu szczęśliwy, bo o to przecież chodzi najbardziej.


sobota, 1 lipca 2023

Dzień Psa


W lipcowy Dzień Psa wszystkim psom,
 kłaniam się w pas za to, że są.

Okropny byłby ludzki świat,
bez mokrych nosów i śladów łap,
bez ciepłej sierści,
ogona uśmiechów,
uszu pociechy
i w kark oddechów.

Patrząc w guziczki wiernych oczu,
dziękować nam trzeba właśnie psom,
że są jedynym,
od ręki dostępnym,
puchatym lekiem na całe zło.