piątek, 26 maja 2023

Słowo



Rozkleja się powoli szary, majowy świt; ciągną się jeszcze nad horyzontem ciemne smugi nocy, ale przy brzegach odklejenia obnaża się różowość, żywa tkanka nowego dnia. Trudno określić, czy słońce zechce wyjrzeć, czy pozostanie w ukryciu na resztę roboczych godzin, zasłaniając się chmurami innych, pilnych  obowiązków i tłumacząc nieobecność pracą koniecznie zdalną.

Słowo "mama" obracam na języku, czuję jego miękkość, przyjemny gładki kształt i niezbyt intensywny, spokojny smak, słodkawy, owocowy. Jem słowo ze smakiem, częstuję się ochoczo, gdy mam je podane na tacy w sześciu smacznych porcjach. Sześć razy całowałam malutki, ciepły łepek, witający świat, sześć razy obserwowałam sztukę stawania na własnych nogach, sześciokrotnie wyrywałam sobie serce podczas oddawania kawałka siebie do strasznej, obcej placówki zwanej przedszkolem, kupowałam sześć wyprawek do pierwszej klasy i sześć par trampek na wuef (ostatni zakup w trakcie). W nieuchronnym procesie oddawania sześciu żyć światu, fragmentarycznie, w różnych odcinkach czasu, cieszyć się mogę jedynie ze smaku tego słowa, bo wiem, że zostanie ze mną na pewno, dłużej, do końca.  

Słowo "matka", które dotyczy procesu odwrotnego - ktoś kiedyś wszak pomógł mi przyjść na świat i uczestniczył w cudzie mej wczesnej bezradności - jest cierpkie, kaleczy wnętrze buzi, zostawia gorycz i obojętność. Bywa i tak. 

Bardzo nie chcę być takim smakiem na językach sześciu żyć, bardzo. 

Jednak nie zabiegam o smak na siłę, żyję, jak umiem najlepiej, dbając o własną świeżość. Leczę się z oczekiwań, uczę przyzwoitości, podsuwam talerze pełne ciepłej miłości i kubki z akceptacją. Sprzątam przestrzeń rozwoju, naprawiam zepsute dni, ścielę łóżka talentów przewietrzonymi marzeniami, wieszam firanki alternatyw. Na biurkach układam przyborniki z siłą, mocą, odwagą, w szufladzie zostawiam kilka ryz szczęścia i spełnienia. Cichaczem wyjmuję z plecaków największe głazy zmartwień i wsuwam w kieszenie kurtek siebie, by być zawsze pod ręką. 

Nieidealna, ale wystarczająca, obiecuję być. 


niedziela, 21 maja 2023

Dycha


 

    Dziś mija dokładnie 10 lat od przyjęcia pierwszego psa do hotelu. Zaczynaliśmy z koszmarnymi obawami i lękiem, czy toto się przyjmie, czy będzie zainteresowanie, czy damy radę zajmować się najróżniejszymi psami, i czy zwyczajnie będzie można z tego wyżyć. Mieliśmy czwórkę dzieci - najmłodsze miało półtora miesiąca - i trzydziestoletni kredyt na dom, w którym mieszkaliśmy od niespełna dwóch lat. Rodzina i znajomi cichaczem bojkotowali pomysł, naśmiewając się trochę za naszymi plecami, co wynikało niejako z niezrozumienia idei, a trochę też z krytyki spowodowanej zwolnieniem się Mojego z dobrego, państwowego etatu. Mieliśmy miejsce, plan i sporo pozytywnej energii, ale zero jakiejkolwiek przewidywalności. Pomysł był totalnie nowatorski i nie mogliśmy przewidzieć, czy na takie usługi będzie zapotrzebowanie, oraz od nikogo podpatrzeć, jak to może funkcjonować. Działaliśmy absolutnie intuicyjnie. Mój pojechał do miasta i cyklicznie zostawiał ulotki w klatkach schodowych osiedlowych bloków, założyliśmy stronę internetową i na FB, i to było właściwie wszystko w kwestii reklamy. 

Pierwsze psy były bezdomne, jakaś fundacja wypatrzyła nas na fejsbuku, prezeska zadzwoniła, zapytała o miejsce dla dwóch psów przygotowywanych do adopcji, powiedziała, że złotych klamek nie oczekuje. Następnego dnia dziewczyny z fundacji przywiozły Mimi - cudaśną husky bez przedniej łapy, i Karmelka, starszego pana jamnika, schorowanego i na wszystko wkurzonego. 

Machina ruszyła. Po kilku dniach przyjechał pierwszy komercyjny, na wakacje, też jamnik - szorstkowłosy, i też staruszek, ale o łagodnym usposobieniu, pupil koleżanki mojej sis. Później już reklama szła z ust do ust, polecano nas, tak więc zainteresowanie zaczęło być konkretne. Okazało się, że ludziom i psom jest takie miejsce potrzebne, dość szybko usłyszeliśmy, że dzięki nam czyjeś życia się zmieniły, wręcz zyskały na wartości, bo ludziki mogą jednocześnie mieć psy i podróżować, bez obciążania niechętnej owym obciążaniem rodziny. Fakt, było gdzie zostawić psa, gdy trzeba wyjechać na wakacje, do sanatorium, w podróż służbową, gdy trzeba zorganizować imprezę rodzinną, albo oszczędzać się z powodu choroby. Od początku za cel postawiliśmy sobie wysoką jakość usług, dbanie o dobrostan psów tak bezdomnych, jak i tych "od ludzi", i to procentowało zaufaniem, ale też jednocześnie dość wysokimi oczekiwaniami klientów. Próbujemy im sprostać od 10 lat i chyba dajemy radę, może dlatego, że próby wypełniania tych oczekiwań to nie tylko realizacja wyzwań zawodowych, ale autentyczna empatia w stosunku do ogoniastych. Zupełnie serio zależy nam, by czuły się jak najlepiej. Przygotowujemy specjalne dania ("bo on w domu je tylko gotowanego kurczaczka z ryżem i marchewką"), pilnujemy kroplówek po zabiegach, zmieniamy opatrunki, prowadzimy rozmowy psio-ludzkie, wyspacerowujemy, tulimy i wychowujemy, besztając niepokornych. Przeprowadzamy na wybiegi i podpatrujemy, które ogony czują się ze sobą najlepiej, i którym najprzyjemniej razem. Ogarniamy grupy i jednostki. Zwozimy kanapy i fotele, których ludzie pozbywają się po remontach, przyjmujemy koce i ręczniki, piłki i zabawki, odbieramy paczki od mentorów, którzy wspomagają konkretne adopciaki. Gościmy dzieciaki ze szkół, z zebraną karmą i akcesoriami. Latem kupujemy baseny i zraszacze, to takie sprzęty jednosezonowe, wytrzymują krótko. Mój robi miliony zdjęć, adopcyjnych, dokumentalnych, pamiątkowych. Obserwujemy zachowania i spisujemy informacje potrzebne do ogłoszeń. Czeszemy, myjemy, kąpiemy, obcinamy pazurki. Sugerujemy ludziom wizyty u weta, gdy coś nas niepokoi, albo namawiamy na sterylizację. Nie śpimy w nocy, gdy chore psiaki potrzebują pomocy i obecności. Przeprowadziliśmy przez tęczowy most kilkanaścioro choruszków i staruszków, starając się, by było im wtedy dobrze, ciepło, i by nie bolało. Płakaliśmy potem, albo wzdychaliśmy, zamykając ich mętniejące oczy i głaszcząc jeszcze na koniec umęczony łepek. Miewamy psy zabezpieczone przez sąd, bo toczy się jakaś ważna sprawa, albo człowiek trafia w instytucjonalne mury wymiaru sprawiedliwości.

No i cóż. Z perspektywy czasu możemy rzec, że wszystko wyszło. Przez te wszystkie lata dobudowaliśmy apartamenty psie, ogrodziliśmy kolejne wybiegi, posadziliśmy mnóstwo drzew, kombinowaliśmy zadaszenia i psie atrakcje na wybiegach. Nabyliśmy doświadczenia, wiedzy behawioralnej i medycznej, wydeptaliśmy sporo ścieżek do zaprzyjaźnionych wetów. W sposób bardzo znaczący powiększyliśmy bazę znajomych, a nawet przyjaciół. Uczymy się ciągle i nabywamy doświadczeń, bo wiedza i umiejętności są ogromnie potrzebne, nie są dane raz na zawsze i zmieniają się w zależności od okoliczności. Popełniliśmy sporo błędów, zdarzały się ucieczki i zakrojone na szeroką skalę akcje poszukiwawcze, oraz przeogromne radości, gdy psiska wracały same, lub udało się je do powrotu nakłonić.

Dziś wspominamy te pierwsze pamiętne zwierzaki, których już nie ma, a których istnienie zapisało się wyjątkowo. Pudla Pompona bez oka, wyciągniętego ze schroniska na drugim końcu Polski przez fundację stamtąd i po przypadkowym artykule w naszej lokalnej gazecie rozpoznanego przez swoich ludzi, szukających go od 3 lat. Ogromnego czarnego labradora Kurta, pięknego, mądrego i starszego już psa z siwiejącym pyszczkiem, który miał dobre życie, ale po śmierci swojej pani został oddany przez rodzinę; był u nas kilka miesięcy i przez ten czas dosłownie wychował sporo gagatków - z fascynacją obserwowaliśmy, jak nakłania inne psy do dobrych zachowań, jak umiejętnie staje pomiędzy skłóconymi i zmusza ich do zaniechania konfliktu - nigdy później te psy nie wchodziły sobie w drogę, nawet w sytuacji, gdy miały taką okazję. Kurt miał szczęście, na ostatnie lata swego życia trafił do wspaniałej, świadomej rodziny. Przypomina nam się Rafa, szefowa polnej sfory wyłapanej przez kolejną fundację - trafiły wtedy do nas psy, które wiele lat żyły w lesie, w polnych norach i nigdy wcześniej nie miały kontaktu z człowiekiem, przerażone, wychudzone, zarobaczone, ciężko było patrzeć na lęk w ich oczach, na demonstrowanie tego strachu całym ciałem. Większość udało się pomyślnie zsocjalizować i trafiły do adopcji, niektóre, te najbardziej wycofane zostały u nas już do końca, mając do dyspozycji bezpieczny kąt, żyjąc sobie spokojnie i nie dążąc do kontaktu z człowiekiem, a my szanując takie potrzeby, wszelkie relacje ograniczaliśmy do niezbędnego minimum, aby to poczucie bezpieczeństwa zachować. Rafa, najstarsza z nich i niekwestionowana przywódczyni była śmiała i kontaktowa, potrafiła chodzić na smyczy, zatem najprawdopodobniej żyła kiedyś z ludźmi. Intrygowała nas, czasem zastanawialiśmy się, jaka była jej historia i co spowodowało, że zaczęła żyć na dziko, tworząc własną psią komunę. Kiedy do nas trafiła, jakoś dwa miesiące po starcie hotelu, była w mocno zaawansowanej ciąży i po tygodniu urodziła dziewięć dorodnych szczeniaków. Odchowywanie ich było szaleństwem, nasze dzieciaki spędzały z nimi każdą wolną chwilę, a kiedy maluchy były już gotowe na nowe domy, pożegnanie ich stało się jednym z trudniejszych hotelikowych doświadczeń. Dłużej został z nami jeden, Nutka, sunia o bardzo nienachalnej urodzie, nikt jej nie chciał, ale trafiła w końcu do adopcji, gdy była już mocno dorosłym psem i przyjeżdża teraz do miejsca swojego urodzenia na wakacje. Rozczula swoją brzydotą i absolutnie pociesznym, pogodnym charakterem. Rafa była królową do końca, żyła z nami kilka lat, dopóki nie zjadł jej nowotwór; do dziś mały, kameralny wybieg i pokoiki, w których przebywała ze swoimi poddanymi i dziećmi nazywamy "zagrodą Rafy". Jednym z najtrudniejszych emocjonalnych przeżyć w naszym hotelowo-psim życiu był przyjazd ośmiu labradorek, wyciągniętych z koszmarnej pseudohodowli. Stopień zaniedbania tych suczek, ich wymęczone wieloma porodami ciała, kręgosłupy przygięte do ziemi, pokryte ranami listwy mleczne, ich cierpienie, widoczny jak na dłoni szok, jaki przeżywały, stąpając delikatnie po nieznanym sobie podłożu - po trawie -  i mrużąc zdziwione oczy na widok nieba i słońca... Płakaliśmy wszyscy, my, nasz pracownik, wolontariusze. Były z nami tylko przez kilka dni, przejazdem niejako, czekając na odbiór przez fundację zajmującą się labradorami. Pojechały potem po lepsze życie, trafiły najpierw do lecznicy, potem do rodzin. Sprawa w sądzie wobec "opiekunów" i właścicieli "hodowli" toczy się pewnie nadal.

Siedzę pod drzewem na wczesnowiosennej trawie, słonko przyjemnie grzeje, a ja dogadzam smaczkami wystraszonej nowicjuszce. Podchodzi coraz śmielej, zaciekawiona, spogląda jeszcze na furtkę, za którą zniknęli jej ludzie i zostawili ją w tym obcymi miejscu, ale jednocześnie szelest pachnącej torebki wydaje jej się coraz bardziej kuszący. Heniu, stały bywalec, wdrapuje się nagle przez płot z drugiej strony, stukają betonowe płyty poruszone jego ciężarem i zwierz skacze mi prawie na kolana. Przechodzi sobie z wybiegu na wybieg, już nie reagujemy, bo nie ma takiej wysokości płotu, której by nie pokonał, a nie stanowi żadnego zagrożenia ani dla siebie, ani dla innych.  Znowu spierniczyłeś, mówię do niego. Heniu radośnie wywala jęzor i macha ogonem, psisko pozytywne do szpiku kości, nowicjuszka oddala się trochę skonfundowana, ale Henryk jednym susem dopada do niej, stają wyprężone naprzeciw siebie, ogony w górę, obwąchiwanie, obskakiwanie, oho, będzie z tej mąki chleb, nie ma lepszego sposobu na przestraszone psy niż towarzystwo innych, otwartych, które pokazują, że nie ma czego się bać, a w hotelu bywa fajnie. Załatwione, ganiają już razem, smaczki rozdane na jedne ząb, reszta wędruje w stałe miejsce na belce tarasu.

Po ogrodowym trawniku skaczą wróble, nasze nie boją się psów, przywykły, zbierają kłęby sierści i w dzióbkach zanoszą do swoich gniazd, mnóstwo ich pod dachówkami i pod panelami fotowoltaicznymi, psia sierść jest budulcowym materiałem niemalże idealnym, a u nas nawet gdy nie wyczesujemy - jest jej pod dostatkiem. 

Za chwilę niedziela się skończy i jutro już będzie 10 lat i jeden dzień. Jesienią poświętujemy, uczcimy jakoś, po sezonie już, żeby spokojniej, na pewno spacer z bezdomniakiem - ruszymy tłumnie w las, potem się zobaczy.

Nieśmiało zaczynamy kolejną dychę hotelikowej rzeczywistości. 


piątek, 19 maja 2023

Kamienie pełne uczuć











Jeszcze nie przebrzmiało echo, któreśmy przywieźli ze sobą z beskidzkich i tatrzańskich gór, a już wzywają Gorce. Wyjazd za niecały miesiąc, dopilnować tylko trza, by młodzież w szkole odbębniła, co trzeba, pozaliczała i wyszła bez zaległości i innych balastów, gdyż wrócimy na dzień przed zakończeniem roku szkolnego. Na przełomie sierpnia i września już zaplanowane Biesy, tegoż, wiadomo, doczekać się najbardziej nie mogę.

Wczesna wiosna w Beskidach w nieśmiałości swojej i niedojrzałej uległości wobec wycofującej się opornie, jak to w górach, zimy, była cudna. Ślady sześciu par stóp zostawiliśmy na kilku bezpieczniejszych szlakach Beskidu Żywieckiego, oraz w dolinach Tatr, do których stamtąd rzut beretem. Piękna drewniana bacówka, wygodna i obłędnie wyposażona, którą zajmowaliśmy, znajdowała się na szczycie Suchej Góry, piękne doznanie zamieszkiwania na wysokości, a widok z każdego okna górski do szpiku kości. 

Majestat Giewontu towarzyszący nam podczas jednej z wypraw, spływający w dół aż do potoku w Dolinie Strążyska i zabawne słowa Szóstego, że sorki, ale wcale nie widać, że tam na szczycie jest krzyż, wygląda, jakby rycerz zasnął z papierosem w ustach!

Po raz kolejny Regle i Dolina Białego, oraz moja ulubiona Polana Małołącka. Rusinowa nie, niestety, szlak jednak niebezpieczny, śliski, śnieżny, odwiedzimy teraz, w czerwcu, bo z miejscówki tuż przy Jeziorze Czorsztyńskim w Tatry równie blisko.

No i najpiękniejsza przygoda - wędrujący kamyk znaleziony na Sokolicy, w masywie Babiej Góry, dzieło sztuki artystycznie doszlifowane przez naszych czeskich sąsiadów, fotka niezwłocznie wrzucona na #kaminky, bo numer i oznaczenia, potem kamyk poleci w świat dalej, kiedyś, na razie chcemy się nim nacieszyć, popodziwiać jeszcze i dłoń dopieszczać ciężarem. Żeby tak jeszcze znaleźć kiedyś jakiś! Piąta maluje swoje, mamy już trzy, zostawimy tam, może też ucieszą kogoś, jak nas.

W plecakach ciągle igliwie, zapomniane batony i pudełko plastrów. Czekają. Wokół jeziora można na rowerach, Mój już obczaił tamtejsze wypożyczalnie, żyjemy tym, planami, pomysłami, bo ostatnio dość dużo trudnych emocji i ten wyjazd potrzebny bardziej, niż zwykle. A młodzi z przyspieszonych wakacji cieszą się również, kto by się nie cieszył.

Piąta się cieszy na podróż i drogę, i szkoły, przy których tkwią "przeprowadzacze", niezmiennie jest nimi zachwycona, bo w naszej części kraju trudno o taki widok - Patrzcie, pan przebrany za znak stop, chcę być takim znakiem, gdy dorosnę!  

Jesteśmy trochę jak te wędrujące kamienie. Rzucane tu i ówdzie, z różnymi malunkami na obliczach, z różnymi oznaczeniami etapu życia, ze zmieniającą się gradacją emocji i kształtem doświadczeń; zawsze jednakowoż z nadzieją, że odnajdzie nas dobry czas i zabierze ze sobą do domu. Na trochę, na chwilę, a może i na zawsze. 
 

poniedziałek, 15 maja 2023

Zaproszenie na niekomunię

                                                   

                Kochana Ciociu wraz z Rodzinką!

     Dowiedziałaś się właśnie, że nie przystąpię do pierwszej komunii świętej. Tak zdecydowali moi rodzice.  Mam nadzieję, że wiadomość ta nie będzie dla Ciebie powodem do krytyki. Kiedy rodzice powiedzieli mi o tym, zaproponowali, że może jednak zrezygnujemy z lekcji religii w szkole i z komunii, na początku ucieszyłem się, że nie muszę uczyć się tych okropnych, długich tekstów, których nie rozumiem. Później jednak przeraziłem się i zapytałem, czy kiedy nie przystąpię do komunii, to Bóg nie będzie się mną opiekował, bo tak powiedział ksiądz na religii – że komunia daje nam wyjątkową łaskę i opiekę Boga. Rodzice na szczęście powiedzieli, że absolutnie nie, że opiekę Boga, jeśli ktoś w niego wierzy, ma się zapewnioną od początku do końca, przez całe życie, nawet jeśli zdarzy nam się zrobić coś niewłaściwego.  

I że Boga bardziej można poznać w naszym domu, albo w lesie, albo w górach, albo na trampolinach, gdyż jest on naszym towarzyszem wszędzie i bez żadnych warunków, bez słowa „jeśli”.

            Moi rodzice widzą wiele błędów i niedopowiedzeń oraz manipulacji w kościele katolickim, a nas uczą, że nie można zmuszać nikogo do wiary w coś lub w kogoś, i że każdy w swoim własnym sumieniu i sercu powinien rozważyć, czy chce podążać drogą jakiegokolwiek kultu religijnego. Tradycje w tak ważnym temacie, jak wiara, również ich nie przekonują, gdyż nie można robić czegoś wbrew sobie, tłumacząc to skłonnościami i odczuciami naszych przodków. Mówią nam również, że to nic złego, jeśli komuś wydaje się, że w coś wierzy, a później zmienia zdanie, bo czuje, że nie postępuje właściwie. Całe życie mamy na to, aby próbować siebie w różnych sytuacjach, i aby podążać różnymi ścieżkami, bo jeśli nie spróbujemy, to nie będziemy wiedzieli, czy jest to nasza właściwa droga. Każdy powinien być również tolerancyjny wobec wyborów innych ludzi i my również, jak mówią rodzice, szanujemy ludzi, którzy świadomie i z pełnym zrozumieniem uczestniczą w obrzędach i wierzą w liturgię. Wiemy, że niektórym jest to bardzo potrzebne. Nie zgadzamy się z katolickim przekonaniem, że tylko taka wiara buduje w ludziach system wartości potrzebny do tego, by być dobrym i tworzyć pozytywne relacje z innymi ludźmi. Wartości moralne zdobywa się w toku życia od innych dobrych ludzi, i jest to w gruncie rzeczy bardzo proste – nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe, nie krzywdź innych istot -  ludzi i zwierząt, żyj tak, aby spełniać swoje marzenia, a nie oczekiwania innych, nie poddawaj się manipulacji, pomagaj słabszym, bądź szczęśliwy, bo celem życia jest szczęście.  Jeżeli istnieje życie po śmierci, to spotkamy się tam my wszyscy, którzy próbowaliśmy być dobrzy i porządni, i czasem nam to nawet wychodziło!

Kochana Ciociu! Bóg istnieje! Jedni nazywają go Chrystusem, Zbawicielem, inni Jahwe czy Buddą, a jeszcze inni Dobrem, Miłością, Dobrą Energią z Kosmosu, Siłą, Mocą, czy po prostu Życiem. W któregokolwiek Boga wierzysz – jest to dobre i piękne. Ja sam nie wiem jeszcze, w co wierzę, myślę, że w wieku 10 lat człowiek dopiero zaczyna poznawać różne możliwości i przygotowywać swoje serce na emocjonalne doświadczenie jakiegokolwiek sacrum. Póki co, wierzę tak, jak moi rodzice  - w zwyczajne Dobro, którego doświadczamy każdego dnia, w radość istnienia i w opiekę Aniołów, którzy towarzyszą nam w każdej życiowej zmianie, także w tej obecnej, niezwykle trudnej. Nie robimy nikomu krzywdy, rezygnując z mojej komunii, lecz spotkamy się zapewne z krytyką i niezrozumieniem, gdyż ludziom czasem trudno zrozumieć potrzebę, a przede wszystkim prawo do wolności i samostanowienia.

Bogiem moich rodziców jest również Wdzięczność za życie, za nas, i za wszystko i wszystkich, których spotykamy na swoich czasem poplątanych ścieżkach. To wdzięczność również za Ciebie, Ciociu, za Twoją Rodzinę i całe ogromne Dobro, które jest Waszą aurą.

Kochana Ciociu! Serdecznie zapraszam Ciebie oraz Twoją Rodzinę na moje przyjęcie niekomunijne! Rodzice mówią, że będzie to imprezka z okazji tego, że jestem. Nie z powodu urodzin, imienin, czy komunii, tylko z powodu mojego istnienia.  Mama mówi, że każdy powinien mieć choć raz w życiu przyjęcie, które celebruje sam fakt istnienia, życia samego w sobie. Nie mogę się już doczekać, tata wynajął tory tylko dla nas, zjemy obiad, będziemy grać w bowling i dużo rozmawiać i cieszyć się! Proszę Cię również o nieprzywiązywanie się do przeświadczenia, że „wypada” coś materialnego od siebie dać. Jestem dzieckiem, więc upominek mnie ucieszy, proszę Cię jednak, abyś nie traktowała kwestii prezentu i jego wartości jako czegoś z góry narzuconego przez utarte, komunijne konwenanse. 

Będzie nam bardzo miło, i będziemy szczęśliwi, jeśli będziecie w dniu 12 maja 2023 roku razem z nami.

Mam nadzieję – do zobaczenia!


                                            Czwarty

                                                                                                     




No i była imprezka, było kulanie i granie w cymbergaj i w piłkarzyki, był dobry obiad, ciacho i przekąski, były pogaduchy i śmiechy, były szaleństwa młodszych na sali zabaw, która sąsiaduje ze strefą bowling, były upominki - wymarzone krzesło gamingowe, walizka na podróże, lornetka, strój piłkarski Szczęsnego i dobre buty na Orlik. 
Może gdzieś na zewnątrz, poza gronem wtajemniczonych, była i krytyka  - że jak to tak, że bez sensu, że dla prezentów. Może był zarzut, że uważamy się za lepszych, bo wydaje nam się, że więcej wiemy. Było lekko ukrywane niezrozumienie i  rozczarowanie babć, które nie pojęły, mimo tłumaczeń i rozsądnych argumentów, mimo wytoczonej na potrzeby chwilowego pocieszenia armaty wyjaśnień, że może poślemy całą trójkę młodszych razem, za kilka lat, do komunii indywidualnej  - wiedząc już z góry, że raczej tego nie zrobimy. 
Zupełnie to nieważne.
Bo Czwarty na maksa korzystał ze swoich i  tylko swoich pięciu życiowych minut, przytulał się do wszystkich i dziękował nieustannie, jak zdarta płyta powtarzając, jaki jest szczęśliwy. Best Friend napisała mi potem, że szedł przed nią korytarzem i słychać było jego "wszystkim dziękuję, wszystkim dziękuję", a gdy go zapytała, czy jest zadowolony z imprezki, odrzekł, że "bardzo wszystkim dziękuje za prezenty i miłość", i że to było tak "spontaniczne, niewymuszone, serdeczne".
Straciliśmy wiele, poza sferą doznań znalazły się jedyne w swoim rodzaju emocje, klimat wielomiesięcznych przygotowań, biel ubrań, zapach kwiatów, przepych kościelnych murów, uroczyste uśmiechy, krążące z rąk do rąk koperty z okolicznościowymi kartkami i jasne torebki z wizerunkiem kielicha, poruszający się cicho fotograf łapiący przejęte twarze w kadr i integracja Czwartego z resztą klasy, bo wiadomo, że nic tak nie integruje, jak wspólne przeżycia.
Zrobiliśmy to i mimo kolejnego nietypowego wyjścia poza sferę komfortu, świadomego wskoczenia na świecznik potępienia (choć marzyła mi się obojętność i comnietoobchodzizm), wielu po cichu lub całkiem otwarcie nam zazdrościło ("też nie wierzę w tę szopkę, ale co by powiedzieli moi rodzice, teściowie,  jak mam wytłumaczyć to dziecku, bo przecież wszyscy jego równieśnicy idą, jak mam wytłumaczyć mu brak prezentów, gdy jest to od września jeden z głównych tematów na przerwach, nie, taka rewolucja nie do ogarnięcia dla mnie, wolę jakoś to przecierpieć").

Uniknęliśmy wydarzenia - dla nas - ciężkiego do przejścia, ale z gruntu oczywistego, jak apel na rozpoczęcie roku szkolnego, cyklicznie powtarzającego się, corocznie, społecznie akceptowanego i społecznie niepodważalnego w kwestii zasadności. Oraz krytykowanego w razie wyjścia poza.
Nie jest łatwo w Polsce nie iść do komunii.

Straciliśmy zatem na chwilę poczucie przynależności do ogółu, do większości.

Zyskaliśmy dużo więcej.


niedziela, 14 maja 2023

Dowody na myślenie







"Bo wie pan, ja nie wiem, co mu się stało, leży taki osowiały, pamiętam, gdy mówił pan, że pies po pobycie w hoteliku może być zmęczony, wybiegany, traci dużo energii w związku z nową sytuacją i towarzystwem, może też zachorować, wirusa niegroźnego złapać, jak to w grupie, jak dziecko w przedszkolu, ale jemu chyba jednak nic nie dolega, nie ma co prawda apetytu, ale gdy tylko wzięłam to pudełko po karmie, którą miał ze sobą w hotelu, zaraz się ożywił, oczy takie wielkie zrobił, na łapy się postawił, ogonem merdnął... No ja nie wiem, ciężko stwierdzić, ale on chyba... tęskni... Hmm, mogę go przywieźć na weekend? Albo chociaż na sobotę? Nie potrzebujemy opieki, ale żal patrzeć..."

Tak, proszę pani, Maksiu się zakochał, z wzajemnością, przypadli sobie z Daisy do gustu od pierwszego spojrzenia i niucha pod ogonem, nie rozstawali się ani na chwilę, pierwsza wspólna noc, gdy nieopatrznie zostali ulokowani w dwóch różnych apartamentach zapowiadała się na totalnie bezsenną dla ludzi i zwierząt z powodu rozpaczliwego wycia Maksa. Dopiero reorganizacja w kwestii noclegu zaskutkowała kojącą ciszą i spokojnym snem tak dwojga zakochanych, jak i reszty istot snu potrzebujących. Pięć wspólnych dni wypełnionych wzajemnym eksplorowaniem terenu, gonitwami, zabawami, witaniem nowych gości i utratą zainteresowania nimi chwilę potem na rzecz wzajemnego sobą. Leżenie na wczesnowiosennej trawie ogon w ogon. Drzemka na jednym fotelu. I godziny spędzone przez Daisy przy furtce, gdy Maks pojechał ze swoimi do domu. Została jeszcze kolejny tydzień, a radość, gdy Maks przyjechał ponownie na weekend - nie do opisania. 

Nie są to sytuacje rzadkie. Psiaki zaprzyjaźniają się, lub wręcz zakochują, jak Maks i Daisy. Mają swoje sympatie i antypatie. Bywa, że te typowo letnio-wakacyjne spotykają się kilka lat z rzędu na wspólnych turnusach, gdyż "rodzicom" urlopy wypadają w tym samym terminie. Są psy, które mieszkają blisko siebie i znają się ze spacerów, są też takie, które po sąsiedzku oszczekują się przez płot, a gdy spotkają się u nas na wybiegu witają się radośnie jak dobrzy kumple i brykają razem, po czym, po powrocie do domu znów kontynuują ofensywną politykę graniczną. Są tęskniące za nami, za swobodą i zabawą. Są takie, które podczas pierwszego pobytu bardzo tęsknią za właścicielami, a kolejne wczasy to już radosne wbieganie do ogrodu i ewentualnie machnięcie ogonem na znak "papa" tymże. Są takie, które na widok swoich ludzi z radości przewracają ich na ziemię, ale też i takie, które z lekkim dystansem witają się z człowiekami, po czym czynią błyskawiczny odwrót na wybieg, lub w nasze ramiona. Są aferzyści, którzy szukają okazji, by rozkręcić awanturę i tacy, którzy szukają spokoju, cienia i relaksu na wybiegowych kanapach. Są wrażliwe duszyczki, które muszą być tulone, a nawet i noszone "za pazuchą", bo boją się większych. Są też takie, które większych się nie boją w ogóle i w kompulsywnym, oraz groźnym, w ich mniemaniu, szczeku, usiłują ustalić hierarchię grupową i zastraszyć wysokonogie dużorasowce. Machają przy tym nerwowo palemkami na czubku głowy a duże, zdziwione cielaki spoglądają z góry z niemym pytaniem na końcu pyska: Któż zacz? I czegoż pragnie? oraz odchodzą powoli, ignorując szczek, a gdy zdecydują się wrócić, dopytać, zrozumieć, autor szczeku czmycha niezwłocznie i profilaktycznie gdzie bądź.

Obserwowanie wzajemnych interakcji, poznawanie szerokiego wachlarza charakterów, odczytywanie potrzeb specjalnych i próby rozumienia emocji, szukanie kanałów komunikacji i inicjowanie sygnałów, które są całkowicie werbalne... Wielokrotne przekonywanie się, ile te sierściuchy rozumieją, czują, ile rzeczy mają do powiedzenia nam, ludziom, i sobie nawzajem. 

To jest niesamowite!... 

...i smutne, że istoty z definicji rozumne ciągle uznają zwierzęta za organizmy tylko fizjologiczne, nieczynne i puste w swoim indywidualnym odbieraniu świata.


niedziela, 7 maja 2023

Była tutaj




"Coś kiepsko idzie mi to umieranie" - powiedziała wczesnym rankiem, gdy opiekunki z nocnej zmiany dokonywały jej porannej toalety. "Co też pani wygaduje!" - żartowały - "Wiosna idzie, niedługo nabierze pani sił, na wózek znów siądzie, wyjedziemy na balkon! Teraz niech pani dośpi jeszcze trochę, do śniadania dwie godziny!". 

Dospała. Gdy pół godziny później jedna z nich weszła do pokoju z lekami, spała już głęboko. Na zawsze.

Był pochmurny poniedziałek, godzina 6.30. 

Miała 96 lat. Bystry umysł do końca, świadoma wszystkiego. W ośrodku lubiana, bo bez demencji, więc kontaktowa i rozmowna. "Była takim obserwatorem" - mówiła opiekunka, gdyśmy z ciocią pojechały po pogrzebie podziękować za prawie dwanaście lat świetnej opieki - "Dużo widziała i rozumiała, potrafiła rozczytać nawet tych trudnych pensjonariuszy, zamkniętych w swoich światach. Bardzo chciała znać ich historie, pytała o życie, o rodziny. Zaskoczyła nas tą swoją śmiercią niewyobrażalnie". 

Kiedy byłam u niej dwa tygodnie wcześniej, była już słabsza niż zwykle, subtelnie lecz systematycznie nadchodziły dni, gdy chciała zostawać w łóżku, nie wyrażała zgody na ubieranie, siadanie na wózek. Taką ją zastałam, w łóżku, przysypiającą; ożywiła się lekko, gdy weszłam po cichu i dotknęłam jej drobnej dłoni na kołdrze. "O, jesteś!" - powiedziała, i jak zawsze, zaczęła wypytywać o dzieci, o pracę, i... "wiesz, ta wojna w Ukrainie, co to z wami będzie, ten paskud napadnie na Polskę też, to okropny naród, oni po wojnie byli gorsi niż Niemcy, tyle zła wyrządzili...". W ostatnim tygodniu sennego czuwania było już coraz więcej, Marysia, siostrzenica, która odwiedzała ją regularnie w każdą niedzielę mówiła żartobliwie, że "chyba ta wasza babcia już myśli się odmeldować, może nie nastąpi to szybko, ale rezerwy sił się kończą. I bardzo chce już odejść. Mruczała dziś do mnie zniesmaczona: umieram, umieram, i umrzeć nie mogę!". 

Pojechała więc do niej w niedzielę, a potem jeszcze w poniedziałek, i wtorek, i w środę... W środę przebudziła się nagle, spojrzała na siedzącą przy jej łóżku Marię, zmrużyła oczy i podejrzliwie zapytała: " A co ty mnie tak codziennie odwiedzasz, co?"

Opiekunki mówiły, że w okolicach piątku zaczęła przy łóżku widzieć swoich zmarłych synów, i powtarzała, że czekają na nią, musi iść, a jak już przyjdzie czas to bluzka i garsonka jest w tej siatce z Biedronki i broszka jeszcze, koniecznie broszkę przypiąć, bo do tej garsonki zawsze nosiła broszkę.

Lubiła powtarzać, że męża miała ze szlacheckiego rodu i tylko ona tak trafiła, bo trzy młodsze siostry i brat, choć miastowi, wydali się wszyscy za prostych ludzi. Mieli z dziadkiem duże gospodarstwo, więc z dumą opowiadała, że status społeczny mieli wysoki, i parobków zatrudniali, "o pani, na żniwach to z pięćdziesięciu musiało być, bo maszyn nie było, wszystko ręcznie, i wozy zaprzężone w konie"... Ciężko sami pracowali, "a te lafiryndy (siostry, znaczy), z miasta wielkie panie na wakacje przyjeżdżały, do roboty żadna brać się nie chciała, tylko po kurniku buszowały i jajka w torebkę chowały, myślały, że nie wiem, a przecież bym dała". W ośrodku zostało jej trochę z tej rodowej godności, bo gdy kończyłam z nią rozmawiać przez telefon słyszałam jeszcze w słuchawce jej jaśniepański, nie znoszący sprzeciwu głos wołający opiekunki: proszę zabrać ode mnie słuchawkę!

Kiedy w poniedziałek siadłam do śniadania, tuż po wyprawieniu dzieciaków do szkoły i zadzwoniła ciocia, wiedziałam już, zanim przesunęłam palec po ekranie telefonu. Nie mogłam płakać, nie zadziało się nic, ulotna chwila refleksji i... ulga. Przed powiadomieniem reszty rodziny przemknęła mi myśl taka tylko, że ciężkie życie miała, to choć na koniec sprawiedliwość, i śmierć lekka, naturalna, " na co umarła? na starość".  Zasnęła. Po prostu zasnęła.

Była z pokolenia, które ciężkie czasy miało zapisane w metryce. Wojna, bieda, ciężka praca, żeby odbudować to, co najeźdźca zabrał. Wiele lat poświęconych na przywrócenie gospodarstwa do dawnej świetności, na odzyskanie ziem, których w większości nie udało się wydrzeć. Śmierć męża, "twój dziadek był takim dobrym człowiekiem". Później trudne małżeństwa dwojga synów: "Ech, gdybym miała córkę, tak bardzo chciałam mieć córkę...", ich zaplątane ścieżki, życia, które więdły i usychały, nie podlewane uczuciami, satysfakcją, spełnieniem. Urodziłam się w cieniu jednego z tych żyć, jak bardzo było ono smutne i stracone zrozumiałam, gdy dorosłam, i gdy przyszedł czas na przeżywanie tego życia - zarówno swojego, jak i życia matrycy - od nowa. Nie było to łatwe.  

Choroba nowotworowa zabrała obydwóch w przeciągu dwóch lat. Najpierw mój tato, później wujek. Moja osobista żałoba przyszła po latach i wymagała pomocy lekarzy od dusz. Ona uznała to za los, z którym się musi pogodzić. "Nie mam już męża ani dzieci, mam tylko wnuki". 

W ośrodku znalazła się, gdy zaczęła mieć kłopoty z poruszaniem się. Dom rodzinny i osoba odpowiedzialna prawnie i rodzinnie za opiekę, nie stanęły na wysokości zadania; jaki to był ciężki, trujący czas i ile złego się wtedy zdarzyło... Rany liżę po dziś. Los zesłał nam ciocię i wspólnymi siłami udało się umieścić ją w prywatnym ośrodku opiekuńczo - rehabilitacyjnym. Była już w takim stanie, tak przejechana przez wcześniejszą "opiekę", że lekarz dawał jej kilka tygodni życia, "no cóż, to już staruszka, umrze na starość, tu ją troszkę podleczymy, ale widać, że nie ma w niej woli walki". Była jednakowoż. Życzliwością, wysokim standardem opieki, rehabilitacją, zajęciami terapeutycznymi, dano jej w prezencie jeszcze prawie 12 lat. Do domu już wracać nie mogła i nie chciała, tęskniła, powtarzała często, że "siedziałabym sobie na wózku na podwórku i patrzyła, co robią, co się dzieje, jak dzieci się bawią", ale wiedziała, że nawet gdyby - nie byłoby niestety sielankowo. Po chwili zadumy, w takich wspominkowych momentach, ożywiała się zaraz i powtarzała: "A tu mi tak dobrze, tak dbają, jedzenie takie dobre, sami tu gotują, pieką, nawet jak chciałam gzik na obiad to zrobili dla mnie specjalnie i przynieśli, ach, jak się uraczyłam! ". Była tam rekordzistką, jeśli chodzi o długość pobytu, a więc i zasady dla niej były wyjątkowo łaskawe i elastyczne. Odwiedzaliśmy, utrzymywaliśmy kontakty telefoniczne, przeżyliśmy razem z nią pandemię, wszelkie odcinki czasowe, gdy ze względu na ryzyko najróżniejszych epidemii ośrodek był zamknięty dla odwiedzających. Mieliśmy tam wewnątrz dobre dusze, znajome opiekunki, z którymi można było załatwić wiele - szybkie spotkanie w sali rehabilitacji, gdy był zakaz, albo ciepłe drożdżówki przywożone rano, które uwielbiała. 

Pracujące tam anioły mówiły, że lubią z nią rozmawiać i że jest taka niewymagająca, cierpliwa. Ona wyciągała z nich sporo prywatnych zwierzeń i gdy przyjeżdżałam, z rozbawieniem wysłuchiwałam opowiadanych szeptem losów rodzinnych: "a ta opiekunka to wiesz, sama teraz jest, bo mąż w Anglii, zarabia, ona z tymi dziećmi, ciężko jej, bo małe są, a teraz zimą to nie ma kto śniegu odgarnąć, i tu te dyżury czasem takie okropne, bo ciężka tu jest praca...".

Byłam jej najstarszą wnuczką. Świadomość, że nie mogę jej zabrać do siebie była okropna, ale gdy tylko wspominałam, gdy kombinowałam, że może jakoś.... gasiła mnie zaraz: "dziecko, przecież ja mam dom, nie mogę w nim być, a u ciebie byłabym tylko trudnym gościem, tu jest mi teraz najlepiej".


Moja żałoba zaczyna się teraz, wiele dni po pogrzebie. 

Jej mistrzostwo umierania i mój opóźniony żal, gdy wreszcie zepchnięte w niepamięć zostały wszystkie koszmarne emocje. Twarze fałszywych ludzi. Herbaciana róża na trumnie i wyssane z palca wspomnienie, że lubiła te róże, a ona przecież uwielbiała kolorowe frezje. Rzeczywistość brudząca pamięć o niej. Konieczność uczestniczenia w koszmarku katolickiego obrzędu i związana z tym totalna blokada przeżywania. Brak ciszy. Brak łez. Niebycie.

To banał, że ona zostaje w nas i z nami, ale chyba tak właśnie jest. Chociażby w osobie Piątej, która nosi jej imię. Ciągle widzę przed sobą jej uradowaną twarz, jej wzruszenie, gdy osiem lat temu mogłam ją ucałować i powiedzieć: "Babcia! Będę miała córkę! I będzie miała na imię Anna!".