niedziela, 19 grudnia 2021

Nie dla wszystkich mój kawałek świata



"Zawsze należy nieść pomoc potrzebującym, nawet jeśli są ludźmi".

Doprawdy, w bajkach i filmach dla dzieci zawarte są najgłębsze filozoficzne myśli! Dziś rodzinnie obejrzeliśmy "Chłopca, zwanego Gwiazdką" i zrosiwszy dzieło obficie łzami (no cooo, zawsze płaczę na bajkach, najbardziej na "Jak wytresować smoka" - wszystkie części, w końcówce, oglądam przez łzy) postanowiłam zapamiętać ten fragment, bo jak nic pasuje do współczesności. Choć prawda jest taka, że niektórzy ludzie zwyczajnie nie zasługują na pomoc, choć chwila, może inaczej - udzielanie pomocy jest, w przypadku niektórych, wyczynem bardzo heroicznym, tak więc z tym "zawsze" bym nie przesadzała.

Tym samym - okołoświąteczne hasło, aby się w magicznym bożonarodzeniowym czasie pojednać z wrogami, wybaczyć krzywdy i podać rękę z kimś, kto wcześniej napluł ci w twarz, nijak się ma do hasła, że należy dbać o siebie, żyć po swojemu i pielęgnować własny dobrostan psychiczny (o ile się oczywiście przy tym nie krzywdzi drugiej istoty). Jeżeli się da, jeżeli wzniesione wzajemnie mury i wydrążone łopatą nienawiści okopy nie są zbyt trwałe - to dlaczego nie. Natomiast bywa, że inaczej się po prostu nie da, pewnych spraw nie można załagodzić i przyklepać i wcale nie chodzi o wzajemne pretensje czy żale, które na upartego można sobie wybaczyć (ale absolutnie nie zapomnieć) ale o przyczyny owych, lub o zwyczajne, proste i oczywiste różnice między poszczególnymi osobnikami.  Różnice zdań, głębokie różnice w pojmowaniu stylu życia i prawa do decydowania o sobie, różnice w światopoglądzie i w wyznawanych wartościach - na przykład. Bywa bowiem, że jedno wybaczenie wiosny nie czyni, bo za chwilę pojawia się milion innych powodów do kolejnych wybaczeń, a zapętlenie się w skomplikowanych procesach trudnych relacji międzyludzkich stanowi zdecydowanie trudniejszy stan, niż ten wyjściowy. Dlatego - nic na siłę, żyjmy sobie w swoich światach spełnieni i szczęśliwi. Nawet jeśli coś nas ze sobą teoretycznie łączy, więzy krwi na przykład.  Niektóre istoty należy raz na zawsze wymieść ze swojego życia jak kłęby kurzu spod kanapy, zalegające od miesięcy i czekające na przedświąteczne porządki. 

Dajmy sobie prawo do odrębności, z ostrożnym szacunkiem i bez wyrzutów sumienia, że musimy się lubić.  

Ale żeby nie było tak pesymistycznie - fajnie jednak móc - mieć możliwość żyć tak, aby nie zbierać tego kurzu pod kanapą, sprzątać w miarę regularnie i nie z takim dramatyzmem, nie mieć nieporządku w relacjach i nie żywić wobec kłębów kurzu uczuć gwałtownie - gniewnie - emocjonalnych. Kiedyś wydawało mi się, że tak się da, później był kilkuletni moment życiowy, który bardzo dotkliwie zweryfikował moje naiwno-pokojowe nastawienie do wszystkich, a teraz, będąc już prawdopodobnie, w najlepszym wypadku, po pierwszej połowie swojego życia, mam do tego wygarniętego kurzu mnóstwo dystansu, przeplatanego okazyjnie emocjonalnością, którą staram się jak najszybciej gasić. Po co mi negatywna emocjonalność, skoro mogę na bieżąco produkować pozytywną, czerpiąc ze źródła własnych, po swojemu wypracowanych zasobów.

Tego się staram trzymać.

Moje grafomańskie rozmyślania zakończę kilkoma ulubionymi cytatami z ulubionej książki. Jakoś tak zawsze w książkach odnajduję potwierdzenie swojego czucia, szczególnie w trudniejszych momentach życiowych. To moja większa magia, niż ta szumnie nazywana Świąteczną ;-)

Nie ma lepszej przestrogi przed ogniem, jak poparzona ręka.

Nie powiem: nie płaczcie, bo nie wszystkie łzy są złe.

Nigdy nie ufaj swojej głowie, bo to najmniej udana część twojego ciała.

Nie, czas nigdy nie zwalnia biegu (...) ale zmiany i wzrost nie są dla każdej rzeczy i w każdym miejscu jednakie (...). Ale wszystko pod słońcem musi kiedyś przeminąć i skończyć się wreszcie.

Może to człowiek uczciwy, a może nie. Piękne słowa kryją czasem niepiękne serce.

J. R. R. Tolkien Władca pierścieni oczywiście!


czwartek, 9 grudnia 2021

Niedeficytowy brak

Zaczęło się od tego, że trafił do schroniska ze starym urazem łapy. Zdjęty z łańcucha, jak spora część jemu podobnych. Przewlekły stan zapalny spowodował decyzję tamtejszych weterynarzy o amputacji. Niestety, nie do końca rzetelna wiedza branżowa, a może brak empatii, brak dokładniejszego zgłębienia się w temat, rutynowość, specyfika pracy i pozostawiające wiele do życzenia nastawienie niektórych wetów schroniskowych do psów bezdomnych sprawiły, że łapka została odcięta w niewłaściwym miejscu. Diagnoza, po zbadaniu przez rzetelnych zwierzakowych lekarzy, nie pozostawiała wątpliwości. 

Trójłapek trafił do nas krótko po tym nieszczęsnym zabiegu, wyciągnięty ze schroniska przez widzących więcej, zaangażowanych wolontariuszy. Serce pękało na widok jego mozolnych wysiłków aby się poruszać, utrzymać na chwilę przy misce czy wchodzić na taras - bo być blisko człowieka - to był jego uparty i niezmienny cel. Z każdym dniem radził sobie coraz lepiej, próbował panować nad ciałem, opracował swoje metody, nie ustawał w wysiłkach, nie poddawał się. Naszym zadaniem było pilnowanie, aby się nie forsował, nie przemęczał, więc zajmował mnóstwo naszej uwagi, i szybko stał się oczkiem w głowie. Mieliśmy łzy w oczach, gdy widząc powrót któregokolwiek z domowników cieszył się bezgranicznie i próbował błyskawicznie podbiec do bramy, upadając przy tym na pyszczek milion razy, ale wstawał i kuśtykał dalej, czyniąc jedną przednią łapą nadludzkie wysiłki, by nie pokonała go słabość ciała.  A potem, szczęśliwy, asekurowany już przez człowieka kładł się na tarasie, ooo tak:


i wpatrywał się w ludzia jak w najsmaczniejszy kąsek. Kaleki, niemłody, schorowany, najkochańszy i najpiękniejszy na świecie. Nie był u nas długo, trafił do miejsca, gdzie dobre istoty ludzkie zapewniły mu profesjonalną rehabilitację, opiekę najlepszych fachowców i sporo alternatyw na zaradzenie kalectwu. Dziś dowiedzieliśmy się, że ma dom, kanapę, swoją własną rodzinkę, sensownie ogarniętą funkcję ruchową i jest najszczęśliwszy na świecie. Pożegnanie z nim, gdy odjeżdżał do "sanatorium" było ciężkie i okupione wieloma łzami, ale dziś tych łez dużo więcej - bo i wzruszenie, i wdzięczność, i wiara w dobro kołysze się w sercu i nieco łagodzi trudne aktualne doświadczenia i ludzkie, i psie. Pomyślałam sobie również, że to właśnie ta partacko ciachnięta łapa otworzyła mu drzwi schroniska; gdyby nie ona, siedziałby pewnie tam do dziś, wtopiony w tłum, podobny do innych samotnych ogoniastych, które czekają na swoich ludzi uporczywie i cierpliwie, w większości przypadków jednak nie doczekując. 

Warto karmić się dobrymi wiadomościami i optymistycznym zrządzeniem losu, bo z takiegoż pożywienia płynie dużo dobrej energii, potrzebnej nam dziś bardzo.

Można mieć szczęście w życiu i otrzymać od losu lepszą jakość istnienia nawet wtedy, gdy czegoś brakuje, gdy zabrano nam sporo, gdy brak jest dotkliwie odczuwalny i zerkając z boku, mogłoby się wydawać, że brak przekreśla szansę na wszystko, co ważne. 

Co jest potrzebne? 
Siły płynące z własnych zasobów, armia dobrych ludzi wokół i odrobina szczęścia. 
Wtedy nawet brak łapy może być całkiem sensowną nadwyżką dobrej jakości.


środa, 1 grudnia 2021

Pieprze w zupie

Przypadek Szóstego, który dość stanowczo zachęcony został, pomimo zaokrąglania oczu rodem kota ze Shreka, pomimo sygnalizowania wszelkich dolegliwości bólowych od bólu głowy, poprzez ból pępka, aż do bólu strupka przy onegdaj zdartym lekko kolanie, do porannego udania się do placówki zwanej przedszkolem, i który zrekompensował sobie ten przymus prośbą o trzy dokładki zupy przy przedszkolnym obiedzie, po czym w jednej z nich trafił na "tsy piepse", a wiadomo, pieprz w zupie to jest wyjątkowo paskudny losowy przypadek, a już trzy pieprze to w ogóle jakieś niesamowicie złośliwe zrządzenie losu, długo odbijające się na małym życiowym człowieczeństwie... a później dokopała mu jeszcze wychowawczyni, która mając za zadanie wykonać diagnozę, czyli określić umiejętności każdego dziecięcia z grupy, powiedziała mu, że pięknie liczy do 8 - bo do tylu w tym wieku powinien. I załamka, bo: mama, ja przecież umiem do więcej, i chciałem pani powiedzieć, że wiem, ile to jest 120 dodać 120, bo to przecież - easy! - 240! a ona mnie nawet nie zapytała! W każdym razie dramat Szóstego uświadomił mi, że kiedy dzień zaczyna się kiepsko, to nawet jeśli w którejś godzinie tegoż napotyka się na coś krzepiącego, to i tak ostatecznie lądujemy twarzą do dołu w kupie pełnej rozpieprzonych i dalekich od optymizmu myśli. 

Takie dni muszą być, trudno, nie podpisywaliśmy aneksu do umowy o życiu, w którym zagwarantowano by nam dobrostan wieczny oraz natychmiastowe usuwanie wszelkich usterek- rozterek. Gwarancja nie obejmuje.

Można sobie w takich momentach leciutko zakłamać rzeczywistość, czyniąc z niej bardziej znośną. Piąta i Szósty podkradają czasem Pierwszemu śpiewającego kaktusa, którego dostał na urodziny, "dla jaj". Jeśli go znacie, wiecie, że hit muzyczny tej uroczej rośliny niekoniecznie nadaje się do odsłuchiwania przez niezepsute dziecięce uszy, ale złodziejaszki na szczęście nie do końca rozszyfrowali pojedyncze słowa i zamiast "koksu pięć gram", wyśpiewują na całe cztero- i sześcioletnie gardła: Tylko jedno w głowie mam, klooopsów pięć gram, klooopsów pięć gram!

No i na tym rzecz polega! Na przeróbkach! Złego w dobre, szarego dnia w znośny, ciężkich myśli w inne, odwrócone. Wiem, że to nie jest łatwe.

Ja dziś mam wyjątkowo fajny dzień. Nie zaczął się źle, ale dalsza część przebiega mi wręcz koncertowo! 

Czego i Wam serdecznie życzę!



piątek, 26 listopada 2021

Requiem dla przyszłości

 Paweł Lęcki. Koleś z fejsbuka, nauczyciel, który w pięknym i nawet lekko zabawnym stylu pisze o tym, co się niepięknego w naszym kraju dzieje. FB unikam, jak mogę, ale przyczajam się codziennie za płotem jego profilu i przy porannej kawie czekam na teksty. Jestem poruszona i jednocześnie zdołowana autentycznością jego racji, słusznych przewidywań, trafnych komentarzy, zachwycona sprawnością pióra i generalnie mogłabym go jeść łyżkami, razem z jego: "niczego nie upiększam, raczej ubrzydszam". Lubię gościa, jest bardzo!

Fizycznie czuję się niezbyt dobrze, powiedziałabym nawet, że fatalnie, ale okazuje się, że wielu z nas tak ma. Ludzie chorują, czują się źle, nie mają już siły. Nie ulega wątpliwości, że sporo tych dolegliwości ma swoje źródło w reakcji na sytuację krajowo-światową, gromadzone troski i stresy znajdują swoje ujście w reakcjach somatycznych. Nie ma chyba nikogo, kto nie stawałby "po czyjejś stronie" i "jakoś" Część przeczekuje w ukryciu, część głośno krzyczy, że dorwały nas globalne teorie spiskowe, część ignoruje i bagatelizuje,  a część tylko czeka, aż coś j*bnie. Skupiam się na prostych codziennych czynnościach, ale nie mogę wyzbyć się wrażenia, że to "coś" czai się za rogiem. Zwyczajnie się boję, jak spory procent naszego podzielonego i zdezorientowanego społeczeństwa. Nie mam pomysłu na rozwiązanie wielu problemów w skali makro i mikro, co nie znaczy, że nie mam zdania. Jest źle, co tu kryć.

Pierwszy rozkręca firmę, jest mu w tym klimatyzowanym pokoju samorozwoju bardzo dobrze i sporo odniesionych sukcesów kręci pokrętłem temperatury tak, aby było optymalnie. Drugi na progu maturalnego wyzwania, jedną nogą w świecie muzyki, drugą w świecie sportu i hippiki. Trzeci, pisałam już, w samym centrum rodzicielskiego eksperymentu, jakim jest edukacja domowa. Czwarty wkręcony w trybiki nauczania początkowego, nieuleczalnie zadowolony ze szkoły, czego winowajczynią jest głównie miła i zaangażowana nauczycielka, jego wychowawczyni. Piąta - pełna pasji zerówkowiczka, niezmiennie przekonana, że słowo "kicia" pisze się "kića" i po wielokroć zaskoczona, że świat tak komplikuje sobie funkcjonowanie, skoro wszystko można w znacznym stopniu uprościć. Szósty - totalnie idealny materiał na kolejny eksperyment ED, permanentnie niezakochany w placówce zwanej przedszkolem (choć obiektywnie rzecz oceniając - jest świetna) i wychodzący z założenia, że skoro w swoim czteroletnim jestestwie potrafi się podpisać oraz podpowiada Czwartemu wyniki mnożenia do 30 to żadna baza edukacyjna nie jest mu absolutnie do szczęścia potrzebna.

Jaka przyszłość - najbliższa i dalsza - ich czeka? 

Jaki świat dla nich szykujemy? Jaką wyprawkę pakujemy w plecak? 

Jaka rzeczywistość produkuje się dzisiaj w wielobranżowych fabrykach przyszłości? Dla przyszłych dojrzewających dorosłych?

Nie wygląda to dobrze, niestety. 

Dobrze, że góry stałe, niczym niewzruszone i niezmiennie piękne.




niedziela, 21 listopada 2021

Stół

 "Dżizys, dlaczego oni wszyscy ciągle się bili? Dlaczego tyle tych wojen? Dlaczego na króla wybierali facetów z obcych krajów, a nie Polaków? Dlaczego tak zaraz na siebie napadali? Dlaczego nie mogli się po prostu dogadać? Dlaczego, dlaczego, dlaczego...?"

Edukacja domowa Trzeciego generuje sporo zaskakujących pytań, szkolimy się i my, bo wiedza nasza szkolna zapomniana często nie obejmuje zakresu odpowiedzi, Trzeci otwiera szeroko oczy w reakcji na niektóre informacje, kręci głową, analizuje i komentuje. Egzamin za dwa tygodnie, ogarnęliśmy już cały materiał od podstaw, definicji, Piastów, poprzez zabory aż do współczesności, więc teraz tylko powtórki i ciekawostki. Mnie samej, jako "wspieracza", zajęło to zaskakująco niewiele czasu, ok 15-20 minut dziennie na wytłumaczenie, resztę doczytywał sam, rysował sobie notatki, mazał na tablicy hasła. Łącznie godzina dziennie, plus powtórka wieczorem, i następnego dnia jazda z kolejnym tematem. Jutro ruszamy z przyrodą, zapisaliśmy się na późniejszy termin egzaminacyjny ale w podstawie programowej dużo "życiowych" tematów, może zdążymy do 4.12 i  byłyby oba z głowy. Potem w marcu matematyka i informatyka, raczej na lajcie bo to totalnie klimaty naszego domowo-edukacyjnego ucznia. Po pierwszych obawach przygoda jest nie-sa-mo-wi-ta!, dużo dobra się dzieje, dużo spokoju w nas i w nim. Realizacja jego zainteresowań w zakresie większym niż do tej pory i lepsze kontakty z rówieśnikami również podkręcają klimat ogólnej pozytywności. Każdego dnia utwierdzam się w przekonaniu, że zrobiliśmy dobrze i jednocześnie każdego niemal dnia czuję na twarzy delikatny powiew krytyki z okna świata, tego najbliższego, za płotem. Przyjmuję, ale raczej ignoruję, czasem zamykam okno, wciskam słuchawki w uszy i odpływam myślami w świat słuchanej akurat książki, albo muzyki. Tenorów, rzecz jasna. 

Nasz duży stół w salonie sporo znosi. W każdym domu bywa pewnie taki stół. Wielofunkcyjny. Służy do posiłków, czytania, rysowania, rozkładania kart i gier planszowych, ogarniania spraw firmy, odrabiania lekcji choć młodzi mają biurka w swoich pokojach ale wiadomo - w chaosie pisze się i liczy lepiej. Na stole jest również koszyczek Czarnej, bo jako kot specjalnej troski jest uprzywilejowana pod każdym względem, a w związku  z tym, że lubi spać na stole, no to śpi na stole - proste. Stół bywa również lecznicą i apteką, Mój rozkłada lekarstwa, strzykawki, kroplówki, karty z zaleceniami i książeczki zdrowia ogoniastych. Nader często bywają na nim zabawki, figurki zwierzaków Piątej, Robloxy Czwartego, Hotwheelsy Szóstego.  Ostatnio stół przyjmuje zatem również na klatę edukację domową i związane z tym różne dobrodziejstwa, książki, notatki, rysunki, elementy doświadczeń.

Funkcjonowanie naszej rodziny to taki stół. Dostosowujący się. Jeśli nadchodzi pora obiadu, ze stołu znikają laptopy, kredki, konie Schleich i średniowieczny miecz z kartonu. Jeżeli nadchodzi pora na celebrację Carcassonne, żegnamy się z miseczkami po muesli i kubkami, w których nudzi się niedopite kakao. Jeśli Trzeci musi stanąć twarzą w twarz z obliczem komunizmu i zmian w Polsce po 89 -  na komodę wędrują czyniące niepotrzebny tłok foremki do ciastoliny i kolorowe dzieła z tejże. 

Dostosowujemy się. Na ile się da i jeżeli się da. I choć często panuje chaos, total burdel, nad stołem przetaczają się grzmoty kłótni, ciskane są błyskawice pretensji i wzajemnych żali, piętrzą się nieuporządkowane wątpliwości, dylematy, różnice zdań, gorsze dni jednego, drugiego lub wszystkich naraz (bywa! serio!), zalegają niewyjaśnienia i niedopowiedzenia, i trudno w nieporządku odnaleźć drogę do tego, co ma być funkcjonalnością, jedno jest zawsze pewne - ten stół jest elementem stałym. Jak rodzina. Jak bliskość i miłość. Jak mobilizacja sił pomocowych w sytuacjach tak prostych, jak i krytycznych. I w końcu nadchodzi taki moment, że jest z niego zdejmowane to, co na jeden ulotny moment jest niepotrzebne, a wskakują ochoczo elementy użytku rzeczywistego. Coś do przegadania. Decyzje do podjęcia. Plany do zrealizowania. Śmieszna sytuacja do opowiedzenia. Jakaś tam analiza i jakaś ponura krytyka. Wyraz wzburzonych emocji. Rysunek, któremu trzeba nadać kolor i dokument, który trzeba podpisać. Dylemat, jakie buty na górskie wycieczki kupić najmłodszym, ale i rewolucje i zmiany życiowe o sile rażenia atomu. Wszystko z założenia najlepsze, dopracowane, dostosowane do potrzeb jednostki i całej społeczności domowej. 

Lubię ten nasz stół. Trochę już podniszczony, na brzegach wytarty, przebarwiony i ze śladami solidnego użycia, ale ciągle w formie, niezbędny, ważny. Na co dzień tak oczywisty, że właściwie niezauważalny. 

Stół piszący najprawdziwszą i najbardziej obiektywną historię świata.

Naszą historię.





czwartek, 18 listopada 2021

Głupki

Nieczęsto się to zdarza, bom z gatunku tych raczej wiecznie zadowolonych, ale czasem i owszem, bywa. Może dlatego, że latorośle nie w formie i z gorączką, może przytłoczenie już nie smutnymi, ale nade wszystko przerażającymi informacjami z kraju i ze świata, może gorszy dzień, może, może, może.
Uciska mnie istnienie. Żachnęłam się czyjąś hipokryzją, taką z najbliższego otoczenia - bo jak można mówić jedno, zarzekać się, a potem nagle robić drugie, nie zmieniając w zasadzie zdania. Chyba, że tamto pierwsze powiedziane to nie była prawda... Albo była częściowa... Albo była tylko dla niektórych, a dla innych była insza ta prawda... I ciągle nieszczerość, i brak jaj, by powiedzieć... nawet nie powiedzieć, ale choćby dać do zrozumienia, że nie do końca się zgadza, ale w zasadzie może się zgadza, tylko wersja zgadzania się jest różna i przedstawiana tak, jak akurat wygodnie... I mówi, że to dla świętego spokoju, a tak naprawdę to raczej ołtarz wznoszony zwyczajnemu tchórzostwu, które próbuje kanałem informacyjnym przemycić prawdę szeroko rozmytą. 
Heloł! Król jest nagi! Serio!
Można się pogubić. Ja wiem. Ludzie tak po prostu funkcjonują. Tylko my, jak te głupki, pełni ideałów, ciągle pod prąd, szczerze i otwarcie, i rewolucji dokonujemy wbrew wszystkim, i jakieś granice sobie wytyczamy, i jak już - to próbujemy wyjaśniać, konfrontować... co to w ogóle ma być? Po co to komu? Kto w dzisiejszych czasach jest szczery! Żenada. Łatwiej przecież wszystko za plecami. No łatwiej. I więcej "przyjaciół" się wtedy ma, i znajomości na pęczki. A jak się ustawi granice, albo działa konsekwentnie - to zonk. Wokół tylko najlepsi, najwytrwalsi, a z resztą smętne kontakty, relacje na wyciągnięcie ręki i ani kawałka dalej. 
Może ta odrobina hipokryzji jest dobra, bo jej efektem może być podarowanie ludziom szansy, nadzieja jakaś... Nie chcę mi się tego rozgrzebywać. Dziś powiadam szczerze: zawiodłam się. Każdemu się może taki zawód zdarzyć, mnie zdarzył się dziś, choć nie powiem: próbuję zrozumieć, bo nie siedzę w człowieku, i może czegoś nie wiem, i nie rozumiem.
Pewnie ja też kiedyś kogoś zawiodłam.
Zostawiam to za sobą. Idę zaparzyć dzban herbaty, poćwiczyć z Czwartym tabliczkę mnożenia do trzydziestu, podotykać ciepłe czoła, potroszczyć się trochę i wyprzytulać. 

Podmiot liryczny bierze miotełkę i usiłuje zmieść w jedną zwartą nocną ciszę rozsypane okruchy wieczoru.




środa, 17 listopada 2021

O dwóch i o Dziesięciu

Budząc się rano ze snu, opuszczając krainę nieświadomości błogiej, bądź strasznej, bądź totalnie niezrozumiałej, albo męczącej, albo niewygodnej... nigdy nie wiesz, co cię czeka po drugiej stronie. Wskakujesz w dzień mniej lub bardziej ochoczo. Siła energii rośnie, lub utrzymuje się na poziomie zadowalającym w miarę upływu godzin. Czasem spada, fakt, i niespiesznie człapiesz w kierunku wieczora, by móc zbawienną ciemnością okryć rozczarowanie zestawem minut wylosowanych tuż po wschodzie słońca.

Nie wiesz. Nigdy nie wiesz, jak będzie.

Dwa dni temu również nie wiedziałam.

Dopóki nie otuliły mnie dźwięki. Niepozornie piękne w swej delikatności a jednocześnie kompletnie oszałamiające skalą głośności, wysokością tonów, nie wibrujące lecz tłukące się w głowie niczym szalony tercet młotów, w rytm muzyki hipnotyzującej podobnież jak barwa głosów, których nie można zapomnieć, które wdzierają się w każdy zakamarek ciała tak, że w końcu nie wiesz, czy one są składnikiem komórek, czy płyną razem z krwią, czy są w tobie, czy ty w nich, bo słyszysz je cały czas i żyjesz nimi, i wydaje ci się, że tak było zawsze, a nie raptem od wczoraj, od godziny 20 z minutami, kiedy siedziałaś w ciemnym teatrze, a łzy płynęły ci ciurkiem po twarzy.

"Il mondo" w aranżacji Dziesięciu Tenorów to jest, proszę państwa, piosenka, przy której płaczę, a moje jestestwo tańcuje z zachwytu i radości.

Klik.   

"Świat nie zatrzymał się nigdy, nawet przez chwilę
Noc przychodzi zawsze po dniu..."

ps. A Mirosława Niewiadomskiego, tego pana pośrodku, który śpiewa tu i TO -  wielbię równie mocno, jak Aragorna z "Władcy pierścieni" (zarówno postać literacką, jak i odtwórcę roli filmowej), zatem by analogii dokonać i nawinąć na szpulkę nić pamięci o nich dwóch, wklejam fotkę Drugiego, który podszywał się pod Legolasa na wiosennym plenerze fotograficznym. 

Ech. Życie jest piękne. 








czwartek, 11 listopada 2021

Zuo

Ten moment, kiedy spontaniczna decyzja, podjęta za podszeptem intuicji, choć poprzedzona godzinami rozmów i rozważań wywala tobie, i nie tylko tobie życie do góry nogami, i chociaż wiedziałaś, przypuszczałaś, spodziewałaś się, to i tak chłoszczą cię w twarz deszcze wątpliwości, oraz oceny ludzi zamykające się w pełnych pogardy pytaniach "co im odwaliło?"... 

I moment, gdy jedziesz wczesnym rankiem po odstawieniu małoletnich do przedszkola, zatrzymujesz się  w lesie, wysiadasz, wtapiasz się w wilgotną, chłodną mgłę jesiennego krajobrazu, oddychasz i powtarzasz: Znak! Mocy i siło życiowa - daj mi jakiś znak, że robimy dobrze! Że tak ma być!

I  w końcu moment, gdy wieczorem wchodzisz do pokoju średnich, ogarniasz rozrzucone zabawki, układasz czyste ubrania w szafach i nagle zamierasz na widok rysunku na tablicy, spontanicznego bazgrołu, tak różnego od rysunków sprzed miesiąca, dramatycznych, przepełnionych żalem dziesięciolatka, który sam nie wie, dlaczego mu źle.




No i łzy. Dużo, dużo łez. 

Dobrze zrobiliśmy.

Choć ludzie mówio, że edukacja domowa to wielkie, wielkie zuo!

piątek, 9 kwietnia 2021

O wiośnie, bibliofobii i Czerwonym Kapturku

Jeszcze na kominku ogrzewane świeczkami topią się woski zapachowe o nutach zimowych - świerk, cynamon, a już, jakby z wyrzutem, przygląda im się bukiet margerytek zatknięty za zegar w kształcie roweru. Tulipany na stole, milcząco i nienachalnie świadczą o zmianie. Za oknem zmiany nie ma, ale to tak już zawsze, pogoda człapie w ogonie, zimnem, wiatrem i popadującym deszczem, trochę złośliwie, pragnie zatrzymać ludzkość w domach, przeciągnąć jak się da długie, przytulne, zimowe wieczory. Lubię i te wieczory, i czającą się za progiem wiosnę, gotową wskoczyć przez drzwi z radosnym tadaaam!, niespodziewanie i właściwie zaskakująco, bo pora przedwiośnia nie zawsze raczy zaszczycić.

I tak to w oczekiwaniu na autentyczną wiosnę i na przeprowadzenie się z życiem codziennym na taras upływa mi czas... a nie, sorki, upływa na jeszcze wielu innych sprawach. O pandemii nie chce mi się pisać, co nie oznacza wcale, że mam ją gdzieś - naprawdę nie mam i nie należę do grona krzykaczy, wyznawców teorii spiskowych oraz tych, którzy uważają, że nasz kraj to samotna wyspa na oceanie świata i tylko u nas tak się dzieje, tylko u nas takie zakazy, ograniczenie wolności osobistej i tak dalej. Nie mam absolutnie pretensji, jak niektóre moje znajome, do osób w służbach i medyków za to, że ich dzieci mogą uczęszczać do przedszkoli - nieodmiennie chylę przed nimi czoła i współczuję sytuacji, w jakiej się znaleźli. Mają przerąbane, oględnie rzecz ujmując i nazywając po imieniu. Egoistycznie cieszę się, że mogę z moimi być w domu, nie martwić się tego typu covidowopochodnymi sprawami.  Generalnie czas mi upływa na doglądaniu młodych przy lekcjach zdalnych  - Czwarty jest w pierwszej klasie i  to jest serio wyzwanie. Piąta i Szósty również w domu, dochodzi więc organizacja czasu i pilnowanie, by nie przeszkadzali Drugiemu, Trzeciemu i Czwartemu właśnie. Piąta przeważnie siedzi na lekcjach koło Czwartego, starając się usilnie nie wchodzić w oko kamerki i z błagalnym wyrazem brązowych patrzałek czeka cierpliwie na to, co dla niej "spadnie" ze szkolnego stołu... "Mooogę ci to pokolorować...? Wyciąć...? Mooogę ja zrobić ten wiatraczek...? Pożyczysz mi pisaki...? Mogę ci poukładać w piórniku?" Czwarty ma dobrze pod tym względem, przed wychowawczynią już nawet nie ukrywam tego, że młodsza siostra mu pomaga bo czyha tylko jak ta harpia, żeby się edukacyjnie spełnić. Sama ma swoje zadania z przedszkola, ale co tam takie, za mało, za łatwo i zbyt przewidywalnie. Chyba powinnam się cieszyć, że nie próbuje pomagać mi w mojej pracy zdalnej choć mogłoby to być ciekawe doświadczenie. Wieczorami nadrabiam jeszcze materiały ze studiów, podyplomówka z bibliotekoznawstwa to był zdecydowanie dobry pomysł, ogarniam wszystkie materiały uczciwie bo naprawdę mnie interesują. Pomyślałam sobie wczoraj, że jeśli miałabym szansę dalej rozwijać się w tej dziedzinie to poszłabym baaardzo w kierunku biblioterapii, cudowne to dla mnie odkrycie. Nie jest to żadna rewelacja, że praca typowo z książką jest moim najukochańszym zajęciem, lubię opracowywać nowości czy dary od czytelników, uwielbiam buszować na rynku wydawniczym śledząc blogi, wydawnictwa i strony autorów, lubię rozmawiać na temat książek, autorów, zapowiedzi, lubię odkrywać pisarzy, których do tej pory znałam tylko z nazwiska. Mój czas na czytanie, mam wrażenie, kurczy się  i nabrzmiewa jednocześnie, zagarnia jeszcze więcej moich godzin, opanowuje moje życie bezgranicznie; jestem na tyle zachłanna, że podczas prac domowych słucham audiobooków i teraz to już standard, że czytam (różnymi sposobami) trzy lub cztery pozycje jednocześnie. Jest coraz gorzej, przyznaję. Ale to ta niepozorna książka jest w mojej pracy najważniejsza i choć od dłuższego czasu funkcjonuje zasada, że biblioteki powinny aktywizować społeczeństwo i wychodzić z różnymi kulturowymi inicjatywami do ludzi, to jest to nie do końca moja bajka. Nie ten charakter, śmiałość i przebojowość - a raczej jej brak. Na razie chowam się w bezpiecznym kokonie spowodowanym ograniczeniami z racji pandemii ale wiem już teraz, że wszelakie imprezy, organizacja, nieunikniona konieczność przewijania się na filmikach czy zdjęciach, będzie mnie krępować i powodować poważny dyskomfort. Jam rasowy bibliofil, ot co. Jedyne, co mnie ostatnio trzasnęło pozytywnie to plener fotograficzny, organizowany przez naszą biblio - plener foto z literaturą w tle. Ostatni miał motyw baśniowy, był piękny Czerwony Kapturek, wilk (grany przez Sarabi, naszą bezdomniaczkę hotelową),  teraz zaś zbliża się kolejny, w klimacie Władcy Pierścieni. Mój osobisty Drugi będzie pozował, przebrany na styl Legolasa, mają być konie, bractwo historyczne ze sprzętami, klimat Śródziemia... ach! Za punkt honoru obrałam sobie dokładne poznanie Tolkienowskiego pióra, wysłuchałam Hobbita, natomiast z audiobooka Władcy zrezygnowałam - 57 godzin nagrania troszkę mnie odstręczyło, i uznałam, że wypadałoby, żebym chociażby w niektóre noce praktykowała standardowy sen. Obejrzałam jednak film, nocą owszem, wszystkie trzy części, i dawno tak się nie zryczałam; ostatnie pół godziny trzeciej części to zalewanie telefonu rzewnymi łzami.

Do normalności sporo mi brakuje, wiem, ale nie od dziś wiadomo, że nienormalni żyją bardziej. Tego się trzymam, choć uświadomienie sobie tego i życie z takimż brzemieniem nie jest proste.

Dzieci jednakowoż głodne nie chodzą, brudne tylko czasami, a w Uno i Pełny Kurnik gramy prawie codziennie, tak więc rozgrzeszcie. 

Zostawiam Wam troszkę Czerwonego Kapturka (autorem zdjęć jest Mój) oraz życzę wiosny w sercu, w domu i pod zawsze jasnym niebem! 







niedziela, 28 lutego 2021

Wenus przemawia

Słucham tego Lema, i słucham, odkryłam dobrodziejstwo audiobooków i kiedy tylko mogę się w miarę skupić, kiedy myśli nie galopują w oszalałym pędzie z powodu jakiegoś niezmiernie ważnego powodu do roztrząsania, włączam sobie głos pana lektora lub panów lektorów aktorów (głos Roberta Więckiewicza w "Solaris" -  mmm... bajka!). Przy gotowaniu, składaniu prania, sprzątaniu. Przy spacerach to nie, za dużo we mnie potrzeby kontemplacji przyrody i chęci wietrzenia łepetyny na zasadzie szalonych przeciągów. Im więcej Lema owego słucham, tym bardziej wkurzona jestem na ludzkość, że przy swojej zaborczej naturze zagarnięcia wszystkiego i panowania nad wszystkim, nie chce dać spokoju nawet przestrzeniom kosmosu. Ja wiem, Lem to fikcja, fantastyka, ale nie taka znów odległa i niemożliwa, tym bardziej, że Lemowskie wytwory wyobraźni są niejako prorocze. Takie smutne to i przerażające. A chodzi tylko o to, "żeby nie wtrącać się do nie swoich, nieludzkich spraw", bowiem "Nie wszystko i nie wszędzie jest dla nas"  ("Niezwyciężony"). Proste. Zatem, w związku z taką jakby niewielką, kompletnie niepotrzebną i bez sensu irytacją, moja osobista Wenus pokazuje panom najeźdźcom i agresywnym eksploratorom przestrzeni kosmicznych uroczy języczek w geście pobłażliwego i spokojnego przekonania, że na szczęście zagrabić Wszechświata póki co się nie da.

Inną zaś sprawą jest dość niepojący fakt, że jak już tak totalnie do końca zniszczymy naszą planetę, a jest to zupełnie możliwe w sytuacji dalszego nieogarnięcia się w rabunkowych działaniach wobec natury, przyjdzie ludzkości wyprowadzić się z ziemi i szukać kąta w kosmosie. Może więc działania poznawcze i tylko poznawcze! nie są tak całkiem nieuzasadnione. Ech.

Przyszłe pokolenia będą miały po prostu przerąbane.

Póki co moje osobiste przyszłe pokolenie regeneruje się przy niedzieli, Pierwszy wrócił z sędziowania, Drugi, Trzeci i Czwarty odpoczywają po biegach na orientację, w które to bawimy się rodzinnie od jakiegoś czasu, oraz leciutko i po cichutku podśmiechują się z Mego, który będąc w drużynie z Czwartym zgubił się nieznacznie ("No jak może baza trzecia być tak blisko czwartej, no jak? Szukałem dalej, bo bym w życiu nie pomyślał!"), i podczas gdy Drugi i Trzeci trasę professional ogarnęli w niespełna godzinę, Mój z biednym Czwartym trasę rodzinną przemęczyli w minut dziewięćdziesiąt i trochę. Czwarty żal miał na wierzchu, choć krył się starannie i tylko cicha prośba: "Tata, następnym razem ja będę czytał mapę" świadczyła o jego prawie-ośmioletniej desperacji do szefowania tej zadziwiającej, dwuosobowej drużynie. Tak czy tak, zadowolenie oraz poziom dotlenienia okazał się jednakowoż dość zadowalający u całej czwórki trenujących. Piąta z zapałem rysuje króliki i koloruje je całkiem "niewyjeżdżalnie", Szósty zaś ogląda Psi Patrol, dzierżąc talię Uno, bo przecież w końcu ktoś się nad nim zlituje i zagra partyjkę, oczywiście bez kart "dobieraczek" i "zatrzymywaczek" bo w wieku lat czterech dość trudno jest przejść do porządku dziennego nad tragedią wynikającą z wyłożenia tych kart przez przeciwnika. No. I generalnie wszystko gra. Idę zaparzyć czerwoną herbatę i popatrzeć sobie z okna sypialni na księżyc. Piękny dziś. I tak rozkosznie daleki.


sobota, 20 lutego 2021

Blogu mój!

 O, jednak jest. Nie zmył go zimowy deszcz, nie wykurzył pandemiczny dym zmian. Nie obraził się za opuszczenie, tudzież jawne ignorowanie, tłumaczone brakiem czasu. Napiszę zatem jemu, Blogu temu, że nie zamierzam, mimo wszystko, i mimo tego, że fakty świadczą przeciwko mnie,  klikać przycisku "usuń" bo chowam to miejsce ciągle w sercu i pamięci. I będę wracać, częściej lub rzadziej, jednakowoż zawsze chętnie i z sentymentem. Co tam u mnie, Blogu? Jak u wszystkich, zadziwiająco, zaskakująco i nieprzewidywalnie. Pracuję sobie od pół roku w bibliotece, taaaka robota, klimat jak z mojej własnej bajki, i ach! dopiero po czterdziestce odnalazła mnie ta fucha, tak moja, że bardziej już chyba się nie da. Część etatu, idealnie, żeby innych obowiązków dzieciowo-domowo-hotelikowych nie zaniedbać zanadto. Piszę sobie ponadto te swoje książkowe recenzje-nierecenzje, felietony i różne inne pisałki, niektóre są TU. Nie mogę się rozkręcić bo ciągle czas rozdrabniany bywa na codzienność zwyczajną, i dopada mnie dotkliwie odczuwalne szarpanie z rodzaju pomiędzy (napisać reckę czy poćwiczyć z Mel B, pograć z Piątą w Monopoly czy machnąć tekst, ogarnąć w chacie, iść na kije, czy napisać cokolwiek?). I choć szarpanie dotyka równie często obszarów ideologicznych, i uporczywie boli myśl, że nie wiadomo, w co wierzyć, komu ufać, jak myśleć, co mówić i gdzie bywać, a może po prostu zostawić wszystko takie, jakie jest, po prostu pozwolić istnieć wszelakim bytom - staram się żyć prosto i spokojnie. Bo gdy nie mamy na coś wpływu, najlepszym sposobem na natłok wątpliwości jest odcięcie panoszących się pędów. Niemyślenie. Umiejętność odwrócenia uwagi. Da się tego nauczyć, serio, choć fakt, łatwizna to to nie jest. Trenuję codziennie. "Jeżeli budzisz się rano, to znaczy, że jest dobry dzień" (Tatuażysta). I tego się trzymajmy. Idę na orbitrek, w czasie treningu będę czytać ebooczka "Siedmiu mężów Evelyn Hugo".  A potem, w nocy, napiszę tekst o Lemie. Cieszę się, że jesteś, Blogu!