niedziela, 7 maja 2023

Była tutaj




"Coś kiepsko idzie mi to umieranie" - powiedziała wczesnym rankiem, gdy opiekunki z nocnej zmiany dokonywały jej porannej toalety. "Co też pani wygaduje!" - żartowały - "Wiosna idzie, niedługo nabierze pani sił, na wózek znów siądzie, wyjedziemy na balkon! Teraz niech pani dośpi jeszcze trochę, do śniadania dwie godziny!". 

Dospała. Gdy pół godziny później jedna z nich weszła do pokoju z lekami, spała już głęboko. Na zawsze.

Był pochmurny poniedziałek, godzina 6.30. 

Miała 96 lat. Bystry umysł do końca, świadoma wszystkiego. W ośrodku lubiana, bo bez demencji, więc kontaktowa i rozmowna. "Była takim obserwatorem" - mówiła opiekunka, gdyśmy z ciocią pojechały po pogrzebie podziękować za prawie dwanaście lat świetnej opieki - "Dużo widziała i rozumiała, potrafiła rozczytać nawet tych trudnych pensjonariuszy, zamkniętych w swoich światach. Bardzo chciała znać ich historie, pytała o życie, o rodziny. Zaskoczyła nas tą swoją śmiercią niewyobrażalnie". 

Kiedy byłam u niej dwa tygodnie wcześniej, była już słabsza niż zwykle, subtelnie lecz systematycznie nadchodziły dni, gdy chciała zostawać w łóżku, nie wyrażała zgody na ubieranie, siadanie na wózek. Taką ją zastałam, w łóżku, przysypiającą; ożywiła się lekko, gdy weszłam po cichu i dotknęłam jej drobnej dłoni na kołdrze. "O, jesteś!" - powiedziała, i jak zawsze, zaczęła wypytywać o dzieci, o pracę, i... "wiesz, ta wojna w Ukrainie, co to z wami będzie, ten paskud napadnie na Polskę też, to okropny naród, oni po wojnie byli gorsi niż Niemcy, tyle zła wyrządzili...". W ostatnim tygodniu sennego czuwania było już coraz więcej, Marysia, siostrzenica, która odwiedzała ją regularnie w każdą niedzielę mówiła żartobliwie, że "chyba ta wasza babcia już myśli się odmeldować, może nie nastąpi to szybko, ale rezerwy sił się kończą. I bardzo chce już odejść. Mruczała dziś do mnie zniesmaczona: umieram, umieram, i umrzeć nie mogę!". 

Pojechała więc do niej w niedzielę, a potem jeszcze w poniedziałek, i wtorek, i w środę... W środę przebudziła się nagle, spojrzała na siedzącą przy jej łóżku Marię, zmrużyła oczy i podejrzliwie zapytała: " A co ty mnie tak codziennie odwiedzasz, co?"

Opiekunki mówiły, że w okolicach piątku zaczęła przy łóżku widzieć swoich zmarłych synów, i powtarzała, że czekają na nią, musi iść, a jak już przyjdzie czas to bluzka i garsonka jest w tej siatce z Biedronki i broszka jeszcze, koniecznie broszkę przypiąć, bo do tej garsonki zawsze nosiła broszkę.

Lubiła powtarzać, że męża miała ze szlacheckiego rodu i tylko ona tak trafiła, bo trzy młodsze siostry i brat, choć miastowi, wydali się wszyscy za prostych ludzi. Mieli z dziadkiem duże gospodarstwo, więc z dumą opowiadała, że status społeczny mieli wysoki, i parobków zatrudniali, "o pani, na żniwach to z pięćdziesięciu musiało być, bo maszyn nie było, wszystko ręcznie, i wozy zaprzężone w konie"... Ciężko sami pracowali, "a te lafiryndy (siostry, znaczy), z miasta wielkie panie na wakacje przyjeżdżały, do roboty żadna brać się nie chciała, tylko po kurniku buszowały i jajka w torebkę chowały, myślały, że nie wiem, a przecież bym dała". W ośrodku zostało jej trochę z tej rodowej godności, bo gdy kończyłam z nią rozmawiać przez telefon słyszałam jeszcze w słuchawce jej jaśniepański, nie znoszący sprzeciwu głos wołający opiekunki: proszę zabrać ode mnie słuchawkę!

Kiedy w poniedziałek siadłam do śniadania, tuż po wyprawieniu dzieciaków do szkoły i zadzwoniła ciocia, wiedziałam już, zanim przesunęłam palec po ekranie telefonu. Nie mogłam płakać, nie zadziało się nic, ulotna chwila refleksji i... ulga. Przed powiadomieniem reszty rodziny przemknęła mi myśl taka tylko, że ciężkie życie miała, to choć na koniec sprawiedliwość, i śmierć lekka, naturalna, " na co umarła? na starość".  Zasnęła. Po prostu zasnęła.

Była z pokolenia, które ciężkie czasy miało zapisane w metryce. Wojna, bieda, ciężka praca, żeby odbudować to, co najeźdźca zabrał. Wiele lat poświęconych na przywrócenie gospodarstwa do dawnej świetności, na odzyskanie ziem, których w większości nie udało się wydrzeć. Śmierć męża, "twój dziadek był takim dobrym człowiekiem". Później trudne małżeństwa dwojga synów: "Ech, gdybym miała córkę, tak bardzo chciałam mieć córkę...", ich zaplątane ścieżki, życia, które więdły i usychały, nie podlewane uczuciami, satysfakcją, spełnieniem. Urodziłam się w cieniu jednego z tych żyć, jak bardzo było ono smutne i stracone zrozumiałam, gdy dorosłam, i gdy przyszedł czas na przeżywanie tego życia - zarówno swojego, jak i życia matrycy - od nowa. Nie było to łatwe.  

Choroba nowotworowa zabrała obydwóch w przeciągu dwóch lat. Najpierw mój tato, później wujek. Moja osobista żałoba przyszła po latach i wymagała pomocy lekarzy od dusz. Ona uznała to za los, z którym się musi pogodzić. "Nie mam już męża ani dzieci, mam tylko wnuki". 

W ośrodku znalazła się, gdy zaczęła mieć kłopoty z poruszaniem się. Dom rodzinny i osoba odpowiedzialna prawnie i rodzinnie za opiekę, nie stanęły na wysokości zadania; jaki to był ciężki, trujący czas i ile złego się wtedy zdarzyło... Rany liżę po dziś. Los zesłał nam ciocię i wspólnymi siłami udało się umieścić ją w prywatnym ośrodku opiekuńczo - rehabilitacyjnym. Była już w takim stanie, tak przejechana przez wcześniejszą "opiekę", że lekarz dawał jej kilka tygodni życia, "no cóż, to już staruszka, umrze na starość, tu ją troszkę podleczymy, ale widać, że nie ma w niej woli walki". Była jednakowoż. Życzliwością, wysokim standardem opieki, rehabilitacją, zajęciami terapeutycznymi, dano jej w prezencie jeszcze prawie 12 lat. Do domu już wracać nie mogła i nie chciała, tęskniła, powtarzała często, że "siedziałabym sobie na wózku na podwórku i patrzyła, co robią, co się dzieje, jak dzieci się bawią", ale wiedziała, że nawet gdyby - nie byłoby niestety sielankowo. Po chwili zadumy, w takich wspominkowych momentach, ożywiała się zaraz i powtarzała: "A tu mi tak dobrze, tak dbają, jedzenie takie dobre, sami tu gotują, pieką, nawet jak chciałam gzik na obiad to zrobili dla mnie specjalnie i przynieśli, ach, jak się uraczyłam! ". Była tam rekordzistką, jeśli chodzi o długość pobytu, a więc i zasady dla niej były wyjątkowo łaskawe i elastyczne. Odwiedzaliśmy, utrzymywaliśmy kontakty telefoniczne, przeżyliśmy razem z nią pandemię, wszelkie odcinki czasowe, gdy ze względu na ryzyko najróżniejszych epidemii ośrodek był zamknięty dla odwiedzających. Mieliśmy tam wewnątrz dobre dusze, znajome opiekunki, z którymi można było załatwić wiele - szybkie spotkanie w sali rehabilitacji, gdy był zakaz, albo ciepłe drożdżówki przywożone rano, które uwielbiała. 

Pracujące tam anioły mówiły, że lubią z nią rozmawiać i że jest taka niewymagająca, cierpliwa. Ona wyciągała z nich sporo prywatnych zwierzeń i gdy przyjeżdżałam, z rozbawieniem wysłuchiwałam opowiadanych szeptem losów rodzinnych: "a ta opiekunka to wiesz, sama teraz jest, bo mąż w Anglii, zarabia, ona z tymi dziećmi, ciężko jej, bo małe są, a teraz zimą to nie ma kto śniegu odgarnąć, i tu te dyżury czasem takie okropne, bo ciężka tu jest praca...".

Byłam jej najstarszą wnuczką. Świadomość, że nie mogę jej zabrać do siebie była okropna, ale gdy tylko wspominałam, gdy kombinowałam, że może jakoś.... gasiła mnie zaraz: "dziecko, przecież ja mam dom, nie mogę w nim być, a u ciebie byłabym tylko trudnym gościem, tu jest mi teraz najlepiej".


Moja żałoba zaczyna się teraz, wiele dni po pogrzebie. 

Jej mistrzostwo umierania i mój opóźniony żal, gdy wreszcie zepchnięte w niepamięć zostały wszystkie koszmarne emocje. Twarze fałszywych ludzi. Herbaciana róża na trumnie i wyssane z palca wspomnienie, że lubiła te róże, a ona przecież uwielbiała kolorowe frezje. Rzeczywistość brudząca pamięć o niej. Konieczność uczestniczenia w koszmarku katolickiego obrzędu i związana z tym totalna blokada przeżywania. Brak ciszy. Brak łez. Niebycie.

To banał, że ona zostaje w nas i z nami, ale chyba tak właśnie jest. Chociażby w osobie Piątej, która nosi jej imię. Ciągle widzę przed sobą jej uradowaną twarz, jej wzruszenie, gdy osiem lat temu mogłam ją ucałować i powiedzieć: "Babcia! Będę miała córkę! I będzie miała na imię Anna!".

  


 

10 komentarzy:

  1. Teraz płacz i rozpaczaj, wysmuć się, a potem się do Niej uśmiechnij, bo Ona zawsze będzie blisko❤️ Przytulam mocno.

    OdpowiedzUsuń
  2. i ja przytulam, na razie tyle...bo nie mogę się rozkleić przed pracą.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przytulam mocno... ;* Sama nie wiem, kiedy mija mi czas... 15 lat od śmierci Mamy i 2 od Taty - eeeh.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czas mija i zaciera ból, ale nigdy nie zabiera go całkiem, a pamięć i tęsknota często odzywają się w najmniej spodziewanych momentach. Dziękuję, Margerytko, za ślad, ściskam :-*

      Usuń
  4. Ostateczność mnie przeraża Alutko. Ale pomyśl, że miała długie życie, czy dobre? w naszym rozumienie tego słowa, nie do końca, dopiero my jesteśmy tym pokoleniem bez wojen... i mam nadzieje, że tak pozostanie. Bardzo przytulam Teatru.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdecydowanie długie, i zdecydowanie nie-dobre, w takim komfortowym znaczeniu tego słowa. Zresztą ona często powtarzała, że żyje za długo i wolałaby już nie. To instytucjonalne dobre zaopiekowanie na koniec było z tego wszystkiego jej jedynym życiowym dobrostanem. Masz rację, dlatego paradoksalnie doceniam los za jej krótkie i niekłopotliwe odejście. Chociaż tyle. Z serca Ci dziękuję :-*

      Usuń
  5. Piękna Anna...Daj czasowi czas...Nie zawsze trzeba płakać po pożegnaniu, czasem trzeba się uśmiechać...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to prawda, we mnie ogólnie tym razem mało łez, za to mnóstwo trudnych refleksji. Ale rzeczywiście, dużo dobra zostało, można się uśmiechać :) Dziękuję :*

      Usuń