Można szeleścić depresją przez wiele miesięcy, nosić ją starą, zniszczoną i brudną, nie zdając sobie sprawy z faktu istnienia i ze szkodliwości szelestu, aż w końcu w początkach jesieni, z niewątpliwym zdumieniem zauważyć jej zwiędłą postać na własnym zgarbionym ramieniu. Próbowałam, naprawdę próbowałam strzepnąć ją niepostrzeżenie na jeszcze zieloną trawę, ale przywarła zbyt mocno. Mogłam tylko się zgodzić, zaakceptować fakt, pozwolić na zawłaszczanie, i tylko czasem przesuwać, lekko w górę lub w dół, kryjąc pod włosami, w zagłębieniach obojczyka, lub...
... obnosić ją czasem w lesie na zamarzniętych policzkach.
A przecież było tyle dobra. Miłości. Spokoju.
Było dużo muzyki, był Michał Łangowski i "Wiedźma", bo o mnie, i "Gotycka", bo w słowach: " (...) i tak ładnie na mnie nie patrzysz, tak uwodzisz niespoglądaniem" można się zatracić. Było kilka spektakli, i bezpośrednich koncertów z obłędnie śpiewaną poezją: Krzysztof Jurkiewicz, Jasiu Muzykant i Dom o Zielonych Progach, którego wysłuchałyśmy i wyśpiewałyśmy w poznańskim Rojbrze siedząc na podłodze, na wielkich poduchach, bo klimat był ciasny i schroniskowy.
Były ukochane Bieszczady z wszystkimi dzieciakami, pod koniec wakacji, gdzie cała organizacja okazała się dość wymagająca, ale ostatecznie siadła jak złoto. Słońce dogrzewało, a sierpniowa zieleń już nieco przepalona, przepłukana drobnym deszczem, śniada jakby i chłodna, wybijała w suchym piasku i szemrzącej trawie etiudy o jesieni. Potokami płynęły pierwsze opadłe liście.
Później był weekend wrześniowy, morski i bałtycki, upalny jeszcze, słoneczny, skradziony spontanicznie, żeby dzieciskom spragnionym plaży pozwolić zostawić ślady w piachu ciepłym i suchym, i w tym zmywanym przez fale. Słońce, jak zwykle, toczyło się po niebie, niżej już nieco i mniej odważnie, po czym, jak zawsze, chowało się w morzu, rzucając wstydliwe spojrzenia zza koronkowych firanek chmur. A potem już tylko chłód, i coraz ciemniej, i szum fal bardziej złowrogi, jakby złościł je mrok i ta bezczelnie wystawna codzienna ucieczka słońca.
W szkolnej przerwie jesiennej padło na Taterki. Przełom października i listopada okazał się pogodowo łaskawy, choć nocami wściekał się górski wiatr. Pochodzilim jednak, toczylim jak zwykle na szlakach rozmowy głębokie i pełne refleksji (Piąta: Mamo, a gdzie znikają zapomniane myśli?)... i jeszcze bardziej wnikliwe i dosadne (Trzeci do Piątej, kiedy próbował jej coś wytłumaczyć, a ona nieustępliwie wytaczała na niego całą artylerię kobiecych niezaprzeczalnych racji: Nie krzycz na mnie bez powodu! Na co Piąta: No ale przecież krzyczę z powodem!!).
Spokój na Rusinowej, kompletny nietłok, chmur wolne wędrowanie... Miałam przemożną ochotę wcisnąć w siebie tę ciszę i pamięć tego zatrzymania, upchnąć w siebie jak bluzę w przeładowany plecak.
A potem była podróż w nieprzeniknione śniegi Narni. Z polskiego, grudniowego chłodu niespodziewanie dokonał się weekendowy transfer w jeszcze rozleglejszy chłód norweski. Doznania były zacne, skandynawski porządek zachwycający, ceny w sklepach chłostały jak rózgą, a ten zamorski świat o prostym, surowym obliczu zachwycał i uspokajał ciepłymi światłami domów. Zmrok był wszechwładny i kojący, nieśmiała jasność dnia zjawiała się na chwilę i znikała w mgnieniu oka. Chłonęłam zimno, biel, szarość i niespodziewanie intensywne kolory murali, które jak barwne motyle wyłaniały się zza stalowych kotar zimowego anturażu.
Druga połowa stycznia to Madera. Przerażająca wyspa na środku oceanu, z dala od kontynentu, piękna, niewielka, dzika i niezwykle prosta w obsłudze. Kosztowała mnie najwięcej, konieczność tak dynamicznego wyjścia poza sferę komfortu mordowała powoli i z premedytacją ciężko wypracowane poczucie bezpieczeństwa. Odcinała palce, dusiła, podtapiała i łamała kołem przez kilka tygodni oczekiwania (bo bez dzieci, bo samolot, bo tak daleko, bo tak długo, bo tak drogo, bo angielski kiepski, bo ból istnienia). Ledwo żywa wywlokłam się z samolotu prosto w ciepłe, popołudniowe słońce, przymykając oczy i umysł od nadmiaru bodźców. Mimo pokiereszowania - przeżyłam, a nawet dokonałam częściowej rekonstrukcji. Jakiejś pokrętnej naprawy siebie. Nie dało się inaczej, słońce cieszyło, i widoki, i ocean, i szlaki górskie, i koty, i kwiaty. Przyjemnie mnie oszukano, uśpiono czujność na całych pięć czy sześć dni. Na zdjęciach widzę, że ktoś podobny do mnie układa mozaikę uśmiechów.
A teraz jest... trudno.
Kilka miesięcy temu pstryknęłam wyłącznik świata, zrobiło się cicho, ciepło, za bardzo domowo, bez strasznych ludzi na zewnątrz. Całe moje jestestwo wtopione w zieleń fotela i często śpiące pod kocem, mało uśmiechu i mało złości, nie użalanie, tępota odczuwania, podróże po domu znanymi ścieżkami w prostej mechanice codziennych czynności. Sen, ten cudowny stan niebycia. Radość blada i chuda. Choroba duszy i ciała. Lekarze, badania, leki.
Terapia z impetem wcisnęła włącznik, zapalając rzeczywistość na nowo. Od galopu myśli i chaosu wspomnień, mam wrażenie, oszaleję. Kotłuje się we mnie cała historia, wspomnienia nigdy nie rozpakowywane, w pudłach bez nazw, bez słów, dopadają mnie w najciemniejszych zakamarkach umysłu. Spisuję dziennik spotkań i skreślam słowa, które ledwo tykają powierzchni, jak cieniutkie odnóża nartników. Analizy są niemożliwe, nie potrafię nic ułożyć w całość, nie umiem nazwać siebie, ani tego, co, poza bólem, czuję. Zdzieranie powłok wspomnień i odczuć boli jak rozdzieranie warstw skóry, o żadnym gojeniu nie ma na razie mowy.
Ale proces się toczy pomyślnie. Wiem, że tak trzeba.
Odkryj, obnaż, usuń. Tak mówił Chandler, to znaczy Matthew Perry w swojej książce.
Nocami oglądam Przyjaciół, tkając sobie opatrunki płaczem, śmiechem i dziwnym zakochaniem.