niedziela, 4 czerwca 2023

Dwie małe podróże z historią w tle







Nosi nas ciągle w świat. W polski świat, znaczy. Nie ma możliwości wyjazdów, a i tak kombinujemy, organizujemy opiekę dla zwierzów, robimy dzieciakom wolne w szkole i sruuu, na jeden dzień. Pojechalim ostatnio do Muzeum Broni Pancernej w Poznaniu, bo Czwarty, zapaleniec wojskowo-historyczno-geograficzny miał ów obiekt obiecany w okolicach swoich urodzin. Które były w marcu. Podczas godzinki podróży Szóstemu nagle zjawiła się w umyśle myśl taka, że skoro Czwarty ma niniejszym spełniane marzenie wyjazdowe, to oni też chcą. On, Szósty, zapaleniec piłkarski bardzo by chciał - tato - pojechać na prawdziwy mecz kiedyś, na taki prawdziwy, duży stadion. Choćby Poznań, tato. Mój nosem siąknął, nie, Poznań chyba nie, tam często się napier*...., przemoc znaczy się, tam jest. Może Narodowy więc. Obiecał, że przemyśli, temat wróci w odpowiednim czasie, przegadamy. Trzeci do marzenia się dołączył, choć był już z klasą, z wychowawcą wuefistą, ale rodzinnie też fajnie, swobodnie, więc ufff, dwa marzenia w jedno połączone, brzmi ekonomicznie. Piąta powiedziała, że się zastanowi, co jest niezwykle niepokojące, bo z jej zastanawiania się może urodzić się na przykład Puszcza Amazońska, zgodnie z zainteresowaniami, gdyż zwykłe ogrody zoologiczne już jej nie satysfakcjonują. 

Męska część wyprawy w Muzeum czuła się świetnie, jechał też z nami Drugi, skarbnica wiedzy historycznej, rozgadywał się z kustoszami wszystkich pawilonów, dawał się zagadywać i zatrzymywać. Czwarty, jak w transie, rozpoznawał typy czołgów i umieszczał je w konkretnych momentach historycznych, komentował mnóstwo ciekawych drobiazgów, pojazdów, broni, mundurów, aranżacje wojennych szpitali, kuchni polowych... Bezsprzecznie był w swoim żywiole.

Piąta zaś nudziła się okrutnie. Przez pawilony przechodziła obrażona, kręcąc nosem na specyficzny zapach paliwa, oleju i środków do konserwacji maszyn. W końcu rozłożyła się na zewnątrz, na trawniku, wyraziła prośbę o niezmuszanie do wchodzenia we wszelkie wnętrza i zajęła się obserwacją ukierunkowaną licznego trawnikowego robactwa. "Kiedy jeden robak podróżuje na drugim to będą z tego jajka, a potem kolejne robaczki" - tłumaczyła Szóstemu. Tworzyła budowle z trawy, kamyczków i patyków, do których naganiała wszelkie istoty żywe. Podsumowała potem wycieczkę, że była niezła. 

Kilka dni temu dotarliśmy do Warszawy. Podróż również planowana od jakiegoś czasu, Mój, realizując obowiązkową swego czasu zasadniczą służbę wojskową, spędził prawie dwa lata w formacjach Kompanii Reprezentacyjnej WP, pełnił warty przy Grobie Nieznanego Żołnierza, brał udział w uroczystościach państwowych i zapragnął "swoją" Warszawę dzieciakom pokazać. Przez jeden cały dzień udało nam się zobaczyć sporo, więcej, niż zakładaliśmy. Ogarnęliśmy dojazd w niecałe cztery godzinki, auto postawione na parkingu na przedmieściach, zakupione tam bilety na całą komunikację miejską - o matulu, jak to tam dobrze funkcjonuje - najeździliśmy się i tramwajami, i autobusami, no i metrem, kilka razy, cóż za atrakcja, w dodatku dla całej naszej szóstki zupełnie pierwszy raz. Jazdę miejskim autobusem Szósty skomentował, że "dlaczego tu nie ma pasów do zapięcia, ja się pytam", a potem już tylko chłonął. Do GNŻ zaszliśmy akurat na zmianę warty, piękne to niezmiennie, Mój na Placu powziął postanowienie nauczenia potomstwa kroku defiladowego i opowiadał różne historie ze swoich wart, na przykład takie, że w nocy zdarzało się, iż w Garnizonie zmiana zaspała, i czekali i czekali, a spod Grobu, wiadomo, ruszyć się nie można, radiostacji i innych urządzeń komunikacyjnych wtedy nie mieli, i co teraz, biec sprintem przez Plac budzić zmianę, czy czekać. Wspominał po raz kolejny okropnie wyczerpującą naukę marszu w pierwszych tygodniach, naukę kroku, konieczność idealnej synchronizacji bo na uroczystościach z prezydentem nie można było się spóźnić o ułamek sekundy, posiniałe udo przez wiele miesięcy od uderzeń dłonią w marszu... Pamiętam to, bośmy już wtedy młodzieńczym uczuciem związani byli. Część historii pisklaki znały już z domowych opowiadań, ze zdjęć, ale tu, na samym miejscu wydarzeń, wszystko brzmiało inaczej, prawdziwiej, więc gęby otwarte, chłonące kolejne ciekawostki.  W swobodnym chodzeniu po kluczowych zakątkach stolicy przeszkadzały tłumne wycieczki szkolne, nie zawsze kulturalne i wielokrotnie zakłócające percepcję; jedyna korzyść z nich była taka, że czasem można było przystanąć i posłuchać przewodników. Dużo ludzi w tej Warszawie, stwierdzili potem. W Warszawie ludzie gadają do siebie  - zauważył też któryś, bowiem rzeczywiście, ilość osobników przemieszczających się chodnikiem ze słuchawkami w uszach i rozmawiających telefonicznie-słuchawkowo zdecydowanie przewyższa liczebnością tychże w naszym okolicznym miasteczku, szczerze mówiąc, takie zjawisko bywa u nas nader rzadko spotykane. W Warszawie ludzie czują się z tym bardzo swobodnie - idą i mówią, mówią, mówią... do siebie... do swoich słuchawek, te słuchawki głosem w uchu coś im odpowiadają, o coś pytają, więc oni znowu mówią... Chyba nawet nie załatwiają spraw. Tylko mówią. Pewnie nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby nie te małoletnie proste spostrzeganie i nazywanie świata. 

Do domu wracaliśmy, gdy noc już rozsiadła się spokojnie na wygodnej makatce mijanych wiosek, pól, łąk, lasów, i na rozświetlonych latarniami wstążkach autostrady.  

Szósty zajrzał mi dziś przez ramię, gdy spoglądałam w internety w związku z Marszem, scrollowałam zdjęcia, rzucałam w Mego krótkimi uwagami. Patrz, mówię do grzdyla, tu byliśmy. O - mówi on, patrząc z daleka na morze głów - a nam się wydawało, że wtedy dużo tych wycieczek szkolnych było, dziś to dopiero się ich tam zjechało.

No zjechało się, dobrze, że się zjechało.


1 komentarz:

  1. piękna historia rodzinna z historią w tle ;)) a dzieci takie odmienne to i świetnie, nudzić się nie będziecie, nigdy... ostatni akord mnie rozśmieszył na maxa ))))) Teatralna

    OdpowiedzUsuń