czwartek, 3 października 2019

Grzyb

No więc ostatnio istnienie, a zwłaszcza jego łagodność, nieco mi się zgięło i wręcz odbija się czkawką. Z niczem zdążyć nie mogę, zalegam z milionem spraw.  Nie bije mnie to w dzień, kiedy rzeczywistość się kręci, dzieciaki absorbują i, co tu dużo gadać, zwyczajnie cieszą (przeważnie). Ale huczy mi ten stan w głowie, kiedy się kładę spać, i gdy usiłuję czytać a  z ciemnych kątów wyłazić postanawiają wtedy wszelkie wyrzuty sumienia niedokończoności, niezdążenia i doniczegości. Potrafią być wredne, mimo że odpieram atak ogniowymi kulami priorytetów nieprzyziemnych. Wszak nie tylko obowiązkami żyje człowiek!, krzyczę doń. Wyciszeń wyrzutów dokonuję w bibliotece lub w lesie lub na cmentarzu. Sprzątam Tatowy grób, zmiatam z niego opadłe igliwie wysokich świerków, podlewam pięknie kwitnący wrzos, zapalam znicze, przeczesuję grabkami ziemię wokół pomnika, i jeszcze wokół sąsiadów, i ścieżkę również. Tam najbardziej dopada mnie tymczasowość istnienia i tam zawsze układają mi się w głowie Ważne Sprawy. Z tegoż powodu jeżdżę sprzątać dość często.
Rankami budzą mnie najczęściej rączki Szóstego, który w półśnie przytula się na kilka wypróbowanych, ponad dwa lata testowanych, sposobów. Budzi też Piąta, która oplata swoje dłonie moimi włosami, w podobny sposób zasypia, nie mam serca jej od tego "odstawiać ". Później poranek nabiera tempa. Przygotowanie do przedszkola i szkoły całej czwórki naraz nie jest proste. Ubieranie, pomoc w ubieraniu, śniadanie, mycie zębów, co kto ma zabrać, przetrzyj sobie buty, nalej wody do bidonu, gdzie jest moja czapka, i takie tam. Przy okazji zawsze myślę sobie - Boszsz... jak dobrze, że mam ino jedną córkę! Bo dobór odzienia i fryzury (z długich, przypominam, włosów) stanowi zawsze punkt najbardziej czasochłonny. Rzadko kiedy Piąta bez oporów godzi się na przygotowany wieczorem zestaw ubrań, modyfikacji dokonuje choćby w kolorze skarpetek. Ot, taka poranna tradycja i babskie niezdecydowanie. Nie ma to jak potomstwo płci męskiej - portki, koszulka lub bluza i gnają, i nawet jeśli koszulka ma być inna, bo dziś ma być z traktorem a nie z rakietą (Szósty) lub czarna z napisami a nie granatowa bez napisów (Trzeci, Czwarty) to zawsze jest to tylko wymiana koszulki. Nie cała procedura analityczno-decyzyjna jak w przypadku Piątej. Kiedy piszę te słowa, za mną na krześle wisi wybrana przez nią samą kilka godzin temu, szara spódniczka. Z tiulem. I z Elsą. Wszystko byłoby super, gdyby nie drobny fakt, iż Piąta nie przepada za kieckami. Usiłuję przewidzieć jej jutrzejszą zmianę decyzji ale prawdopodobieństwo trafienia zestawu jest jak jeden do stu.
Kiedy dochodzimy już do konsensusu w kwestii odzienia, zaczynają się schody przy fryzurze. I dzięki ci Opatrzności, jeśli bez oporów przechodzi koński ogon plus milion spinek, wybieranych minut pięćdziesiąt.
Dobra, ogarnięci, ubrani, wychodzą. Przedszkolaki w auto i do przedszkola, najczęściej z Moim lub z Pierwszym. Zaprowadzam Trzeciego na szkolny przystanek, po drodze gadamy, zimno nie zimno, jeśli deszcz to parasol. Ten moment uwielbiam, patrzę na odjeżdżający autobus i polną ścieżyną urządzam sobie powrotny spacer, z lubością odwlekając chwilę, gdy wejdę do domu i usiądę z kubasem kawy. Mój reaktywacyjny i energetyczny czas zostaje najczęściej zatruty koszmarnie nietaktowną obecnością Mojego, który wraca z przedszkola albo z porannego oporządzania psów i, omójborze, również chce kawy! No ale dobra, niech stracę, zrzucam na moment koronę, wyzbywam się słodkiego samolubstwa i powiedzmy, że to jego towarzystwo nawet lubię.

A propos trucia.
"Patrz" , mówi Mój, pokazując fotkę w telefonie, "Dobrałem ci grzyba do koloru bluzy".


Aha.