niedziela, 14 lipca 2019

Pchły na ogonie

Mniej mnie tutaj ostatnio bo dość ciężki czas nastał. Dziatwa wakacyjnie w domu tak więc ogarnianie gromady, organizowanie zajęć, rozstrzyganie kłótni, zaganianie do mycia zębów, pilnowanie jako tako schematu życiowego - bytowego, angażowanie do pomocy w domu, itepe, zajmuje mi większość cennego dnia. Ale i przytulasów więcej, i czytania książek, i wspólnego rysowania, i wypadów krótkich, ale bogatych w treści. W pierwszych dniach lipca trzepnął nas porządnie wirus dziecięcy, gorączkowy. Padła cała czwórka, temperatura powyżej 40 stopni, i właściwie nic poza tym, jedynie Szóstemu przyplątały się afty w buzi. Cztery dni z życiorysu wyjęte - miałam nawet rozpoczęty wpis na blog: Wiadro kawy albo dobijcie! - oraz zupełnie świadome białe noce, podczas których gorączkowe "Mamo, pić" odbywało się na zmianę z "Zimnoooo mi" (mimo ponad 20 nocnych stopni za oknem). Przetrwaliśmy, choć młodzi po tym w słabość popadli wielką i przez kilka następnych dni zaliczaliśmy serię bajek Disneyowskich bo jeno na oglądanie tv ochotę mieli.
To również, dziękować niebiosom, minęło, choć... bo ja wiem? Źle nie było, spokojni byli, kanapy grzali, wymagań wielkich nie mieli, nie kłócili się... Spokój był, panie. A teraz energia roznosi, zdrowa, dodać należy, pełnowartościowa. Więc siłą rzeczy dla rodzicieli wyzwaniem będąca.
Efektem etapu zdrowienia kanapowego jest to, że pierwszy raz obejrzeliśmy Krainę Lodu. I Piąta kompletnie przepadła. "Mam tę moooooc" słyszę i od niej, i od Szóstego po kilka razy dziennie, przy czym film również stanowi stałą organizacyjną wartość dnia. Najczęściej tuż po śniadaniu. Matka oczywiście niemalże od razu napadła na H&M (nie biczujcie za rozpuszczanie dziecka oraz zachłanność) i nabyła dziewczęciu koszulki oraz legginsy z wizerunkiem wiadomych bajkowych sióstr. A to, że jedna z nich ma na imię Anna, to jest fakt niezwykle istotny i ostatnia kropla przelewająca kielich szaleństwa.
Ratunku.
W związku z tym razyczterychorowaniem, wszechogarniającym zmęczeniem, Szóstego na mej osobie trudnym i marudzącym wiszeniem - popadłam w dość dziwaczny stan. Depresyjny ale i świadomie umartwiający. Spowodowane jest to poniekąd tym, że od dłuższego już czasu strasznie ciągnie mnie do smutnych książek. Ogólnie czytam dużo. Pochłaniam. I z reguły jest to literatura reportażowa w stylu Był sobie chłopczyk , Polska odwraca oczy a także medyczno-chorobowa: Mali Bogowie, Onkolodzy, Ginekolodzy,  Nie przeproszę, że urodziłam. Strasznie ciekawe. Blisko życia. I w większości przygnębiające. A dopiero co wyzwoliłam się z literaturowej niewoli lektur o tematyce wojennej, szczególnie tych tykających Holocaustu. Opowiadam potem Mojemu przy śniadaniu niektóre fragmenty i on mówi: Po co ty to czytasz? Przecież to smutne. Przerażające. W międzyczasie są oczywiście powieści ale również oddalone od pokrzepiająco-pozytywnych o miliony lat świetlnych. Rzekłam sobie zatem: koniec. Choć ciągnie mnie jak ćmę do światła do kolejnych smakowitych reportaży, choć wychodzą właśnie nowe wydania książek o Czarnobylu, choć głodnym wzrokiem pożeram zapowiedzi i recenzje tych wstrząsających opowieści  - nie dam się.
Chyba.
Powiedziałam, po czym poszłam do "ebookowo" i w promocji kupiłam "Polskie morderczynie", który to ebook pochłonęłam w jedną noc i pół dnia.
Wskakują na mnie te książki niczym pchły na psi ogon, upierdliwe, męczące i niechciane ale w jakiejś takiej symbiozie tkwiące, przez naturę pokrętnie przekazane. Z góry właśnie mnie przeznaczone. I ogólnie nie przeciagają mnie tak od razu przez analityczne błoto, nie podcinają nóg - myślę, rozumiem, obrabiam je sobie w umyśle po swojemu. Może na moment tracę poczucie bezpieczeństwa ale życie wokół szybko mnie stawia do pionu. Opowiadam o nich, zyskuję zaintrygowanych słuchaczy, niektórzy wręcz pytają - Co tam ciekawego/ciężkotematowego ostatnio czytałaś? Relacjonuję, przeżywam, dopowiadam własne komentarze. Z pokorą przyznaję, że nigdy nie wiadomo, co kogo czeka ale trzeba żyć pełną piersią i nie myśleć o smutasach, nie myśleć! Czaicie? To mówię ja właśnie i tak właśnie w tym momencie myślę.
Tylko w chwilach zewnętrznie trudnych, czarnych i głębokich jak noc, takich na pograniczu szaleństwa spowodowanego zmęczeniem, przymusową izolacją społeczną - tego typu fusy polekturowe zapychają gardło i nie pozwalają oddychać.
Tak więc! W związku z podniesieniem się z chwilowego marazmu, z powrotem do regularnych ćwiczeń, z podzielaniem fascynacji Piątej odnośnie nie tylko bajek ale i książek Disneya, gdzie dobro w końcu zwycięża, zadałam sobie pokutę. I kupiłam w empikowym promo "Jak mniej myśleć. Dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych". Będę czekać aż mnie jakiś książę ucałuje i zbudzi ze snu. No dobra, nie musi być całus, za stara jestem na księcia z bajki, zresztą mam już swojego Trolla. Może być wino. Najlepiej dwa. Niech przyniesie i zostawi w szklanej trumnie, pod poduszką.
A książki jeszcze nie zaczęłam, trochę się boję, tam może być o mnie.