czwartek, 29 czerwca 2023

Z górskiego łajzowania krótka relacja



  
W Gorcach było całkiem najs. 10 dni, jeden z naszych dłuższych wyjazdów, ale bez niespodzianek, psiska przetrwały, dom niespalony, koty żywe i nawet niespecjalnie stęsknione, wydawać by się mogło, że bardziej czekają na walizki i tobołki rzucone po powrocie, bo się zaraz z lubością umieszczały na wszelkich miękkościach, lub w rozbebeszonych kufrach. 
 Najsampierw miejscówka - cudna, widok obłędny, kawałek prywatnego lasu i żadnych sąsiadów obok domku, pod nim i nad. Z okien i tarasów widzielim Gorce, na południowym stoku których chatynka nasza stała, ale i Pieniny, Jezioro Czorszyńskie, oba wiadome zamki przy brzegach, i Taterki na horyzoncie. Bacówka Szlembark - duża polecajka, jeśli nachodzi potrzeba wypoczynku bez zbędnych ludzi, a z widokami dostępnymi od ręki. W środku typowo góralskie wyposażenie, bardzo klimatyczne, sporo obrazków, regionalnych bibelotów podhalańskich, choć przeszkadzały mi trochę rozłożone skóry na podłodze, starałam się omijać, i nie miałam odwagi zapytać gospodarza, czy kiedyś one beczały i muczały. Plan wycieczek spontaniczny, ale zawsze realizował się z powodzeniem. Co było zatem? Był Przełom Białki i nagła myśl, w efekcie której było przedzieranie się bosemi stopami na drugi brzeg w lodowatej, rwącej wodzie i po zimnych, oślizłych kamieniach, tudzież drobnych, ostrych, niewidocznych, płaczem niemalże to przedzieranie okupione, bo ze świadomością, że trzeba będzie jeszcze wrócić! Po czym lekki szok, gdy podjechaliśmy tam na moment po trzech chyba dniach, i poziom wody, tak się obniżył, że na lajcie można było po owych kamieniach przejść na drugi brzeg suchą stopą, mało tego - pojawili się tam nagle motocrossowcy na warczących sprzętach (zasadność ich pojawienia się akurat tam, w tym pięknym i spokojnym zakątku natury pominę milczeniem) i po tychże kamieniach przejechali suchym kołem na tenże drugi brzeg. Miny latorośli, spoglądających na ojca, który onegdaj był pomysłodawcą karkołomnego przejścia (Noo chodźcie, to takie wyzwanie, taki czelendż survivalowy, damy radę!) - bezcenne, poziom ojcostwa na łeb na szyję minus pięć punktów w dół. Co jeszcze? Brama w Gorce, świetne miejsce, choć kolejne z tych, które burzą naturalny górski krajobraz (z tego samego powodu nie znoszę wież widokowych),  no ale powiedzmy - dopuszczalnie. Spacer po drewnianych kładkach prawie w koronach drzew, sporo ciekawostek o faunie i florze w specjalnych budyneczkach po drodze, nawet interaktywnie - można było czegoś tam posłuchać, dotknąć, dopasować wzory na skórze salamandry - palcem na ekranie, możliwość napojenia się i nakarmienia w kilku miejscach, i rozkoszny plac zabaw. Fajne miejsce. Kolejny dzień to zamki oczywiście, machnęliśmy w jeden dzień i Czorsztyn i Niedzicę, wspaniałości, młodzi po całym maratonie byli zmęczeni, ale nie znudzeni, a gliniany ćwierkający ptaszek za 30 zeta od artysty wystawiającego swe prace przed dziedzińcem jest jedną z piękniejszych pamiątek. Oraz przygoda, jak zwykle, gdy Szóstemu wypadła z dłoni gumowa kulka i wtoczyła się pod wielce zabytkową szafę, stojącą w aranżacji XIX-wiecznego pokoju dziennego, jego rozpacz i chwilę później szczęście, gdy wyrozumiała pani kustoszka odpięła była zabezpieczenia i prawie cała pod tę szafę wlazła, by kulkę wydobyć. Opinia Zamku Dunajec w Niedzicy na guglach, w związku z tym, maksss! W kontemplowaniu historii przeszkadzały, jak zwykle, wycieczki szkolne, nie dlatego, że były, ale dlatego, że młodzież zachowywała się jak dzicy ludzie, wypuszczeni nagle i gwałtownie na świat kultury trzymającej się ram cywilizacji, no dużo by pisać. W związku z ostatnimi dość intensywnymi obserwacjami zorganizowanych wyjazdów szkolnych (i innych placówkowych) posiadam kilka przytłaczających przemyśleń, podzielę się może później, bo zjawisko to jest dla mnie na tyle interesujące, że kilka kliknięć poświęcić bym chciała. Krótko rzecz ujmując - mam ostatnio wrażenie, że to jest jakiś irracjonalny, zupełnie niepotrzebny przymus, tak dla uczniów, jak i chyba jeszcze bardziej  - dla nauczycieli, którym odpowiedzialności i ogarniania tego bajzlu bardzo i autentycznie współczuję. 
Wyprawa rowerowa wokół Jeziora Czorsztyńskiego - bajeczna, wypożyczylim rowery i w spokojności, w związku z niesezonem jeszcze i nienatłumieniem okolic - przejechaliśmy w cudnych okolicznościach przyrody ponad 30 kilosów wygodną ścieżką rowerową, a jechało się jak na skrzydłach, mimo że czasem pod górkę. Po drodze gofry, lody i kilka przystanków, żeby się pozachwycać.
Były też i szlaki, moja ulubiona Rusinowa, tam leżenie na trawce, kontemplacja, upominanie młodzieży, wiadomo, przekąski i tak dalej. Gdyśmy tak błogo piknikowali, przyszedł do nas pies, parenaście metrów dalej pilnował z dwoma innymi stada owiec, i kiedy baca przeprowadzał stado, psisko wstąpiło do nas. Zdziwienie lekkie, dalim mu pić, pokręcił się trochę, chciał chyba z nami... iść? Zaniedbany trochę, wychudzony, te psy ponoć mądre, wierne, odpowiedzialne za stado, ale ten wyglądał tak biednie, że dużo, naprawdę dużo kosztowało nas, żeby go nie podpiąć (miał okropną kolczatkę na szyi... a Mój nosi zawsze ze sobą smycz i smaczki) i nie lecieć z nim w długą. Wrócił potem do bacy, do stada, ale to są takie momenty w życiu, że człowiek długo zastanawia się, czy nie powinien zrobić inaczej.
Z Rusinowej odjechany wytrzymałościowo szlak na Gęsią Szyję, prawie 1300 schodów, kierwa, jakiś koszmar, ale kilka małych przystanków na złapanie oddechu - mojego - bo młodzi momentami wręcz wbiegali, chwilka na szczycie i powrót inną trasą, już na lajcie, choć nie zawsze w górki. Mój przeważnie nosi w plecaku żarełko konkretne, pieczywo, kabanoski, i na postojach pyta ciągle: ktoś chce kiełbaski? Piątą zaczynało to już lekko irytować i uprzedzała go: Tata, tylko błagam cię, nie pytaj już o te kiełbaski! aż w końcu Mój doigrał się, bowiem siedząc po trasie w gorącej wodzie w bali (tak! też była w obejściu bacówki) jęczeć począł, że patrz na mój brzuch, jeeżu, odchudzać się muszę... co Piąta skwitowała z cicha: No tak, jeszcze więcej kiełbasek trzeba było. 
Zrobiła się ostatnio zaraza, zadziorna, zabawna jest w tym i granic nie przekracza, ale po kim ona to ma??! Czasem kłócą się w aucie, Piata przeważnie pozamiata braci i jest spokój, a czasem trzyma z nimi sztamę, Mój kiedy robi się głośno, albo wręcz przeciwnie - siedzą cicho w ekranach, grzmi: Przestańcie się kłócić/Odklejcie się wreszcie od telefonów, podziwiajcie krajobraz, patrzcie, jak ładnie, o, proszę, krooowa..." , i tak ta krowa weszła nam rodzinnie w krew, że każda podróż i każdy nakaz ojca - Patrzeć mi przez okna! - skutkuje od razu chóralnym, zgodnym okrzykiem z tyłu: Krooowa! Hasło takie, rodowe wręcz, sympatyczne. Na Podhalu było zwierzątek owych sporo, tak więc odzew ten miał często  odzwierciedlenie w rzeczywistym obrazie za szybami samochodu.
Kiedy wsiadamy, Szósty pilnuje porządku: Tyły zapięte? pyta, gdyż on z Piątą przeważnie na środkowej kanapie, a Trzeci i Czwarty na najdalszej. Jego neologizmy zgrabnie i regularnie wskakują w słownik rodzinny, tak więc i na wakacjach kodujemy nowe: gdzie są moje domne kapcie? (domowe), gdy przeszukiwał wieczorem walizkę, i byłem poprosistą pierwszym (gdy rzucone zostało hasło; Kto chce...coś, i zgłosili się wszyscy czworo, "poproszając" jeden przez drugiego).
Przedostatniego dnia wdrapywaliśmy się na Turbacz, najwyższy szczyt Gorców, niełatwe i długie wejście z ryzykiem burzy, którą ewentualnie chcieliśmy przeczekać w schronisku na szczycie, Piąta pochłonęła tam pyszną pomidorówkę, Trzeci jabłecznik, a Czwarty z Szóstym frytki. Błogosławiłam siebie za kawę w termosie, bo smakowała jak nigdy. Burza przeszła niby bokiem, ale wróciła, skubana, gdyśmy schodzili, więc mała godzinka marszu w dół w deszczu i przy akompaniamencie piorunów, większość trasy lasem i lekki w związku z tym stresik, ale po gorącym dniu ulewa wręcz zbawienna, chłodek rzeźwił, a peleryny chroniły przed przemoknięciem, choć nie dały rady tak na sto procent. 
Obiecane młodym Termy Chochołowskie również zaliczone, wymoczeni i wygotowani prawie że do odchodzenia skóry od kości, ale w związku z upałem to i chwilowe leżakowanie na zewnątrz też było. Dla mnie te termy to zawsze wyzwanie i nie do końca przyjemna konieczność, sama poleżałabym w totalnym relaksiku zaliczając po kolei wszystkie jaccuzzi, ale z młodocianymi rzecz taka, że trzeba pilnować, niby pływać potrafią wyćwiczeni fachowo na lekcjach, jednakowoż z oka nie spuścisz i samym też leźć nigdzie nie pozwalamy. Zawszeć to trzy-cztery godzinki pełnej koncentracji, choć chwilami udaje się leżeć i pozwalać być biczowanym. Za termami nie przepadam też z tego powodu, że tam zawsze kupa ludzi, zawsze!, sezon czy nie, tłumy. Moja introwertyczna osobowość daje zatem kciuka w dół, no co zrobić. 




























Co by zatem nie mówić - Gorce z rozmachem zaliczone, przy okazji Pieniny i Tatry liźnięte, a Bieszczady w sierpniu. Piąta kolejne kamyszki szykuje, by na połoninach chować i uważnym wędrowcom zaskocz fundować.




środa, 28 czerwca 2023

Orłem, lub kolorową owcą być

Osypało nas brokatem. Wielokolorowym. Efekt to prób generalnych przed wielką imprezą urodzinową Piątej, gdyż ponieważ postanowiła ona wraz z towarzystwem czynić wówczas domowe slimy i dziś odbył się przegląd dodatków, wraz z demonstracjami - rzeczony brokat, kuleczki styropianowe, piankolina, malusie serduszka, gwiazdeczki, kryształowe pierdoletki, to wszystko w połączeniu z glutem daje efekt tfórczej personalizacji. Oprócz tego dokupione zostały farby akrylowe do malowania kamieni i plastrów drewna, przeliczono pisaki do tegoż (starczy), oraz odszukano zestaw małych pomponów, piórek, ruchomych ocząt, itepe, bo może będzie też doklejanie, albo robienie kosmitów z papierowych kubków, potworków z rolek po papierze toaletowym, ptasząt i królików z drucików gnących, meduz z talerzyków, iiii... generalnie pomysły Piątej to nie kończący się ciąg inspiracji. W ostatniej chwili podjęta została decyzja o rezerwacji dmuchańca, rzecz długo rozstrząsana, bo nietania, ale czego się nie robi dla dzieciątek swoich, dla "tatuusiuu, prooszę!" i dla faktu, że to pierwszy i zapewne ostatni raz, bo Szósty urodziny miewa w lutym - pora zdecydowanie nie dla takich sprzętów - a Piąta już z owych zacznie wyrastać. No więc stanie w ogrodzie dwutorowa napowietrzana zjeżdżalnia "rekin", wynajem całodniowy za miliony monet ("ale to już jest prezent na urodziny, imieniny, gwiazdkę i przyszłoroczny Dzień Dziecka, pamiętaj!" - rzekł ojciec, a w tle chichotała wątła konsekwencja), i miejmy nadzieję, że przetrwa u nas pomyślnie wszelką eksploatację. Z racji ostatniego zafascynowania Piątej Minecraftem niespodziankowy tort szykuje się w tym klimacie, zdolna sąsiadka poproszona została o wypiek tortu z "trawą" na wierzchu. Dlaczegóż? Dlategóż gdyż ponieważ Piąta w tym Minecrafcie zajmuje się oczywiście zwierzętami, i gdy następuje jej czas gry słychać z głośników pobekiwanie, pomiaukiwanie, pochrząkiwanie, wydzieranie się pikselowych ptaszysk i tym podobne efekty audio. Podejrzałam ostatnio tworzenie przez nią zagrody owiec i przekopawszy czeluści internetu znalazłam w rozsądnej cenie kilka figurek tych sympatycznych stworzeń typowo z gry, sęk był w tym, że miały różne kolory, a łowce, jak wiadomo, bywają białe, także w świecie wirtualnym, wnioskując z tego, com zdążyła zauważyć. No ale zakupiwszy, gdyż Piąta, typ elastyczny, cieszy się zawsze z oryginalności i niuansów niekoniecznie zgodnych z rzeczywistością. Miały być, i będą zatem te barany na tortowej, słodkiej, kremowej trawie ułożone i gites. 



Jakby mię ktoś wczoraj w pysk dał, gdy Piąta wieczorem, siedząc przy kompie, wrzeszczeć poczęła: Ojaaa, hurra, ja cie, odkryłam kod/mod (czy co tam), że mogę zrobić barwione owce, chodźcie zobaczyć moje cudowne stado, każda ma inny kolor!!! No to ci się upiekło, matka, rzekłam do sie, psim swędem trafiłaś w dychę, intuicja miewa się nieźle nawet w takich totalnie nieistotnych sytuacjach. 

Pada. Deszcz potrzebny, i ochłoda również, psów wakacyjnych już sporo, więc niezłe wyzwanie z wyprowadzaniem na wybiegi, bo część chce być pod zadaszeniami, a część siku, kupa i nawrót, do sypialni, na kanapy i materace, dopasowujemy się do preferencji i ogólnej sytuacji, ino sprzątania więcej, a dobre chłopię, pracownik nasz, po maratonie związanym z naszym wakacyjnym wyjazdem słusznie wypoczywa na kilkudniowym wolnym. Drugi na szczęście kończy już sesję, dwa egzaminy jeszcze i będzie kolejna para rąk do pomocy. 

Przeczytawszy niedawno fajne powiedzonko pomyślałam sobie, że te tęczowe owce dla Piątej to znów nienachalna i niechciana, ale jednak! symbolika! Bo jeśli ktoś nie da rady, z różnych względów, czasem niezależnych, być orłem, może sobie iść z owcami w stadzie, ale niekoniecznie musi się do nich dopasować, może sobie być kolorową, a nawet czarną owcą, zawsze to lepiej, ciekawiej i z większymi szansami na odłączenie się od stada i odbicie na własną ścieżkę. Kolorowa owca może być stanem przejściowym między zwyczajną, białą, a owym wymarzonym orłem. 

"Jeśli idziesz w stadzie owiec, dojdziesz tam, gdzie owce. Jeśli wybierzesz drogę orła, dolecisz tam, gdzie chcesz". 


poniedziałek, 12 czerwca 2023

Dobrze


 

Lubię to zdjęcie. Jedyne chyba, na którym Piąta ma fryzurę inną, niż zwykły kucyk, ostatnio warkoczowo zaplatany. Nie znosi kombinowania z włosami, kucyk plus spinka powstrzymująca opadanie włosów na czoło to jej najwyższy level upięć, podpięć i wiązań. Mimo że na zewnętrznej warstwie głowy dominuje prostota, niżej już tak łatwo nie jest i kłębiące się tuż pod łanem włosów myśli oraz emocje stanowią, plątaniną swoją, rekompensatę dla dość gęstej, acz szorstko traktowanej czupryny. Rozważania na temat zestawu gości predystynowanych do zaproszenia na 8 urodziny wypadające na początku lipca, to prawdziwe ewolucje najróżniejszych koncepcji, żonglowanie prawdopodobieństwami, alternatywami i możliwościami w kwestii wzajemnych sympatii towarzyskich. Zaproszę całą naszą klasę, wiadomo (klasa 1 w naszej szkole liczy 5 osób - przyp. tłum.) ale muszę się upewnić, że Kuba będzie, lubię Kubę bardzo, Wojtka już mniej, przeszło mi, no a Adam, wiadomo, zajęty, Kalina zarezerwowała, ale zaproszę, bo będzie Kalina, to się ucieszy, tylko czy Adam będzie się bawił z Wojtkiem, to nie wiem, no trudno, najwyżej pójdzie na kompa do Czwartego, ale może będzie się bawił, i jeszcze koniecznie dziewczyny z 2 klasy, lubię je wszystkie i one też lubią mnie i siebie, dobra, to mam z głowy, aha, jeszcze Zuzę i dużą Anię z 3 klasy, no muszę je zaprosić, bo szukamy razem robaków na przerwach, trzeba zapytać, czy nie jadą od razu na początku gdzieś na wakacje, no i Madzię z przedszkola muszę jeszcze, mama, pamiętasz?

Szkołę, znajdującą się w zabytkowym pałacu z XIX wieku, otacza piękny, choć lekko zaniedbany park. Kawalątek terenu wydzielono na boisko dla piłki nożnej, z dziurą w siatce, żeby można było, stosując specjalna technikę przeciskania, udać się na sąsiadujący ogród po zbyt intensywnie wykopniętą piłkę. Jest połać piachu, służąca trochę za piaskownicę dla młodszych uczniów, a trochę za pomoc edukacyjną dla pana od przyrody, który ostatnio, kopiąc w nim łopatką, pokazywał czwartoklasistom kształtowanie się elementów krajobrazu z naciskiem na rzeźbę terenu. Tuż przy piachu znajduje się pokaźne stado samochodowych opon różnych rozmiarów, wbitych w ziemię, relikt z czasów szkolnych rodziców aktualnych użytkowników, i mimo, że pewnie nie spełniają już współczesnych standardów bhp, nadal stanowią imponująco atrakcyjne elementy wyposażenia placu zabaw. Na tych oponach, podobnie jak -dzieści lat temu, na przerwach przesiadują starsze klasy, a młodsi wspinają się i pokonują swój pierwszy parkour. Początku i końca przerwy nie obwieszcza dzwonek, wyłączono go całkiem, nauczyciele sami pilnują czasu lekcji i odpoczynku, a dwie długie przerwy, zupełnie nietypowe, kończy najczęściej dźwięk gwizdka wuefisty. Klasy są kilkuosobowe, atmosfera prawie że rodzinna. Nic dziwnego, że w takim klimacie młodzież ima się zabaw swobodnych i niekierowanych, szczególnie w czasie, gdy słonko przygrzewa, a oceny już wystawione, do wakacji niedaleko i przyroda aż prosi o celebrację. Mama, dziś w szkole było super ekstra, bawiłyśmy się z dziewczynami w pogrzeb, najpierw w tym piachu, co mamy koło opon zrobiłyśmy sobie plażę, zdjęłyśmy buty i skarpetki, i w ogóle był czilaut i opalanko, a potem Sandra powiedziała, żeby ją zakopać, no to zrobiłyśmy pogrzeb, wystawała jej tylko głowa trochę, a reszta pod piachem, zerwałyśmy trochę kwiatów i przyniosłyśmy na grób, potem chciałyśmy śpiewać jakieś piosenki takie, jak się śpiewa nad grobem, ale nie mogłyśmy sobie przypomnieć żadnej, więc Rozi śpiewała kolędę, tylko ona umiała całą, no a potem Rozi też chciała być zakopana, ale nie w grobie, tylko chciała mieć ogon jak syrena, więc była syreną, i potem szukałyśmy jej buta, bo się gdzieś zapodział pod piachem, no czad był, mama!

Fascynuje mnie dziecięce spojrzenie na temat śmierci i wszelakie tematy ostateczne. Prosto przerabiane w umyśle, oczywiste, doprawiane nutką zwyczajnej ciekawości. Szkoda, że praktykowane w większości w naszym kraju obrzędy katolickie są takie przytłaczające, niesamowicie depresyjne, podkręcane ciężką oprawą przygniatających organowych pieśni i modlitw. Rozumiem, że to element kultury, zakorzeniony głęboko znów w średniowiecznych zwyczajach, nawykach i spuściznach, ale miałam okazję brać udział w pogrzebie protestanckim i... o matulu!, jakie to dobre było, był smutek, owszem, ale jednocześnie nie dająca się stłamsić radość, że zmarła osoba, bardzo wierząca, jest już u swojego boga. Samo nabożeństwo to sporo śpiewania przy akompaniamencie gitary, i to śpiewania dającego nadzieję wszystkim wierzącym, to również wspomnienia o zmarłej - ludzie podchodzili do mikrofonu, mówili, skąd ją znali, w jaki sposób rozwijała się znajomość, chwalili jej bigos i pogodne usposobienie, a później, podczas odprowadzania urny z prochami na miejsce pochówku z głośników płynęła jej ulubiona muzyka, Andrzej Lampert, Josh Groban... Jakie to dobre doświadczenie nie tylko dla dorosłych, ale i dla dzieci, które z pogrzebów nie muszą przecież wynosić traum, które mogą przechodzić naturalny, psychologiczny proces pożegnania i żałoby, nie narażając się na emocjonalną miazgę. Mam ciągle przed oczami mojego osobistego żałobnika, jedenastoletniego Trzeciego, który na pogrzebie swojej prababci stał razem z nami na pierwszej linii frontu, tuż przy dole, do którego uroczyście wpuszczano trumnę. W dłoniach nerwowo miął czapkę, wycierając nią od czasu do czasu płynące po buzi łzy, a jednocześnie wychylał się powoli, z ciekawością zerkając w dół, i obserwując cały proces opuszczania zwłok. Naturalny smutek, któremu należy pozwolić trwać, łzy, które są w takich sytuacjach potrzebne i którym trzeba pozwolić płynąć, w kontraście z autentycznym zainteresowaniem się elementem życia, z którym prędzej czy później musimy się wszyscy konfrontować. Można i pogrzeby przeżywać dobrze, choć paradoksalnie to te świeckie łatwiej przeżyć spokojniej, religijne zaś są cięższe ze względu na dysonans, jaki same w sobie generują. Strasznie się ludzie zakręcili w takim osadzeniu pomiędzy tym, czego naprawdę potrzebują i pragną, a co narzuca im kultura i źle rozumiane powinności. Jeżeli potrzebują takiego obrzędu - w porządku, każdy ma swoje własne wzorce przeżywania i radzenia sobie z trudnymi sytuacjami. Ale jeśli chcieliby inaczej? Był u nas ostatnio pogrzeb małego dziecka, maluch zginął w okropnym wypadku, do którego przyczynił się, nieświadomie oczywiście, jego tata. Niewyobrażalna tragedia. Czy oni - rodzice, dziadkowie - naprawdę potrzebowali tłumów ludzi na pogrzebie? Tej niesamowicie uroczystej oprawy? Czy zależało im na wsparciu, poprzez obecność, osób, które w większości w ich życiu nic nie znaczą? Czy potrzebowali stania we dwoje nad tą małą mogiłką, w stanie kompletnego zamroczenia bólem i lekami psychotropowymi, mając za plecami kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset osób? Półprzytomnego stania tam na czele tłumu, ze świadomością, że najgorsze i tak dopiero przed nimi? Czy tego chcieli? Może chcieli.  A może nikt im nie powiedział, albo nie byli w stanie dopuścić do siebie myśli, że mogą swoje dziecko pożegnać inaczej, intymnie, prywatnie, w swoim kameralnym gronie, bez ogłaszania i obwieszczania, bez wypasionej mszy i koszmarnych dźwięków ceremonii iście szatańskiej, bo nie można chyba nazwać jej boską. Dla mnie - okrucieństwo społeczne w najwyższym wymiarze.   
No ale to dla mnie, i pewnie jeszcze jakiś czas temu szereg ograniczeń  w podobny sposób determinowałby moje postępowanie. Ostatnio jednak życie wręczyło nam złotouste nożyczki, którymi z lubością przecinamy wiele zamotanych, zaplątanych sznurków nieuzasadnionych przymuszeń. Wraz z niwelowaniem napięć spowodowanych naprężeniem sznurków, spływa na nasz dom spokój i przeogromne, namacalne niemalże poczucie ulgi.

Jak to jest z tymi kotami, pyta Szósty, rzeczywiście mają dziewięć żyć? Niektórzy w to wierzą, odpowiadamy, nie tylko w odniesieniu do zwierząt, ale i do ludzi, to jest wiara w reinkarnację, inni wierzą w życie wieczne, w istnienie jakiegoś pięknego raju, do którego trafiamy po śmierci, a jeszcze inni uważają, że gdy umieramy to po prostu zasypiamy i wpadamy w niebyt, tak jak przed urodzeniem,  po prostu znikamy żyjąc tylko w pamięci tych, którzy nas znali. A ty jak uważasz? Nie wiem na razie, rzuca Szósty lekko, wszystkie opcje są okej. Wybiorę, gdy dorosnę.

Tymczasem Piąta wraz z psiapsiółką realizuje plan kolorowania kolejnych kamieni milowych, oraz tablic motywacyjnych życiowych planów i zmian. 








niedziela, 4 czerwca 2023

Dwie małe podróże z historią w tle







Nosi nas ciągle w świat. W polski świat, znaczy. Nie ma możliwości wyjazdów, a i tak kombinujemy, organizujemy opiekę dla zwierzów, robimy dzieciakom wolne w szkole i sruuu, na jeden dzień. Pojechalim ostatnio do Muzeum Broni Pancernej w Poznaniu, bo Czwarty, zapaleniec wojskowo-historyczno-geograficzny miał ów obiekt obiecany w okolicach swoich urodzin. Które były w marcu. Podczas godzinki podróży Szóstemu nagle zjawiła się w umyśle myśl taka, że skoro Czwarty ma niniejszym spełniane marzenie wyjazdowe, to oni też chcą. On, Szósty, zapaleniec piłkarski bardzo by chciał - tato - pojechać na prawdziwy mecz kiedyś, na taki prawdziwy, duży stadion. Choćby Poznań, tato. Mój nosem siąknął, nie, Poznań chyba nie, tam często się napier*...., przemoc znaczy się, tam jest. Może Narodowy więc. Obiecał, że przemyśli, temat wróci w odpowiednim czasie, przegadamy. Trzeci do marzenia się dołączył, choć był już z klasą, z wychowawcą wuefistą, ale rodzinnie też fajnie, swobodnie, więc ufff, dwa marzenia w jedno połączone, brzmi ekonomicznie. Piąta powiedziała, że się zastanowi, co jest niezwykle niepokojące, bo z jej zastanawiania się może urodzić się na przykład Puszcza Amazońska, zgodnie z zainteresowaniami, gdyż zwykłe ogrody zoologiczne już jej nie satysfakcjonują. 

Męska część wyprawy w Muzeum czuła się świetnie, jechał też z nami Drugi, skarbnica wiedzy historycznej, rozgadywał się z kustoszami wszystkich pawilonów, dawał się zagadywać i zatrzymywać. Czwarty, jak w transie, rozpoznawał typy czołgów i umieszczał je w konkretnych momentach historycznych, komentował mnóstwo ciekawych drobiazgów, pojazdów, broni, mundurów, aranżacje wojennych szpitali, kuchni polowych... Bezsprzecznie był w swoim żywiole.

Piąta zaś nudziła się okrutnie. Przez pawilony przechodziła obrażona, kręcąc nosem na specyficzny zapach paliwa, oleju i środków do konserwacji maszyn. W końcu rozłożyła się na zewnątrz, na trawniku, wyraziła prośbę o niezmuszanie do wchodzenia we wszelkie wnętrza i zajęła się obserwacją ukierunkowaną licznego trawnikowego robactwa. "Kiedy jeden robak podróżuje na drugim to będą z tego jajka, a potem kolejne robaczki" - tłumaczyła Szóstemu. Tworzyła budowle z trawy, kamyczków i patyków, do których naganiała wszelkie istoty żywe. Podsumowała potem wycieczkę, że była niezła. 

Kilka dni temu dotarliśmy do Warszawy. Podróż również planowana od jakiegoś czasu, Mój, realizując obowiązkową swego czasu zasadniczą służbę wojskową, spędził prawie dwa lata w formacjach Kompanii Reprezentacyjnej WP, pełnił warty przy Grobie Nieznanego Żołnierza, brał udział w uroczystościach państwowych i zapragnął "swoją" Warszawę dzieciakom pokazać. Przez jeden cały dzień udało nam się zobaczyć sporo, więcej, niż zakładaliśmy. Ogarnęliśmy dojazd w niecałe cztery godzinki, auto postawione na parkingu na przedmieściach, zakupione tam bilety na całą komunikację miejską - o matulu, jak to tam dobrze funkcjonuje - najeździliśmy się i tramwajami, i autobusami, no i metrem, kilka razy, cóż za atrakcja, w dodatku dla całej naszej szóstki zupełnie pierwszy raz. Jazdę miejskim autobusem Szósty skomentował, że "dlaczego tu nie ma pasów do zapięcia, ja się pytam", a potem już tylko chłonął. Do GNŻ zaszliśmy akurat na zmianę warty, piękne to niezmiennie, Mój na Placu powziął postanowienie nauczenia potomstwa kroku defiladowego i opowiadał różne historie ze swoich wart, na przykład takie, że w nocy zdarzało się, iż w Garnizonie zmiana zaspała, i czekali i czekali, a spod Grobu, wiadomo, ruszyć się nie można, radiostacji i innych urządzeń komunikacyjnych wtedy nie mieli, i co teraz, biec sprintem przez Plac budzić zmianę, czy czekać. Wspominał po raz kolejny okropnie wyczerpującą naukę marszu w pierwszych tygodniach, naukę kroku, konieczność idealnej synchronizacji bo na uroczystościach z prezydentem nie można było się spóźnić o ułamek sekundy, posiniałe udo przez wiele miesięcy od uderzeń dłonią w marszu... Pamiętam to, bośmy już wtedy młodzieńczym uczuciem związani byli. Część historii pisklaki znały już z domowych opowiadań, ze zdjęć, ale tu, na samym miejscu wydarzeń, wszystko brzmiało inaczej, prawdziwiej, więc gęby otwarte, chłonące kolejne ciekawostki.  W swobodnym chodzeniu po kluczowych zakątkach stolicy przeszkadzały tłumne wycieczki szkolne, nie zawsze kulturalne i wielokrotnie zakłócające percepcję; jedyna korzyść z nich była taka, że czasem można było przystanąć i posłuchać przewodników. Dużo ludzi w tej Warszawie, stwierdzili potem. W Warszawie ludzie gadają do siebie  - zauważył też któryś, bowiem rzeczywiście, ilość osobników przemieszczających się chodnikiem ze słuchawkami w uszach i rozmawiających telefonicznie-słuchawkowo zdecydowanie przewyższa liczebnością tychże w naszym okolicznym miasteczku, szczerze mówiąc, takie zjawisko bywa u nas nader rzadko spotykane. W Warszawie ludzie czują się z tym bardzo swobodnie - idą i mówią, mówią, mówią... do siebie... do swoich słuchawek, te słuchawki głosem w uchu coś im odpowiadają, o coś pytają, więc oni znowu mówią... Chyba nawet nie załatwiają spraw. Tylko mówią. Pewnie nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby nie te małoletnie proste spostrzeganie i nazywanie świata. 

Do domu wracaliśmy, gdy noc już rozsiadła się spokojnie na wygodnej makatce mijanych wiosek, pól, łąk, lasów, i na rozświetlonych latarniami wstążkach autostrady.  

Szósty zajrzał mi dziś przez ramię, gdy spoglądałam w internety w związku z Marszem, scrollowałam zdjęcia, rzucałam w Mego krótkimi uwagami. Patrz, mówię do grzdyla, tu byliśmy. O - mówi on, patrząc z daleka na morze głów - a nam się wydawało, że wtedy dużo tych wycieczek szkolnych było, dziś to dopiero się ich tam zjechało.

No zjechało się, dobrze, że się zjechało.


sobota, 3 czerwca 2023

Gołąb (nie)pokoju




Poszłam do lasu rano, sama, po endorfiny. Zabrałam ze sobą kijki i zestaw przemyśleń. Lubię samotność bardziej, niż mam odwagę głośno się do tego przyznać, Mój foszył trochę, bo często chodzimy razem, z psami, a moje samotne wyprawy to jego nadąsanie. Trochę zazdrosny o mój na to czas, trochę straszy, że niebezpiecznie. Serio? Zwierzaków się nie obawiam, bo nie stanowię dla nich zagrożenia, więc i one nie widzą go we mnie, a ludzie? Kto by tam chciał napadać starą babę. Wróciłam po godzinie, zrobiłam obiad, dzień się cudownie wydłużył, z wszystkim zdążyłam. Wieczorem przestał się dąsać, bo dałam się jeszcze wyciągnąć na rowery, szaro już było, ale taka nasza wiosenno-letnia tradycja, przejażdżka po obrobieniu wszelakich podopiecznych. Kiedy robi się całkiem ciemno, na leśnych dróżkach trochę straszno, wąski pas przed nami oświetlają tylko rowerowe lampki, ale ten zapach - wilgoci, życia, rozpoczynających się procesów nocnej produkcji, te szelesty w krzaczorach, bo zwierzyna czuwa i wyraża obecność! Kiedy przejeżdżamy przez wiochy, lubię spoglądać w rozświetlone okna, podglądać zwyczajne życie, ktoś krząta się w kuchni, migają żywe obrazy telewizorów, w dziecięcych pokojach o pstrych ścianach, zanadto wyposażonych w miliony barwnych pierdółek, przesuwają się małe głowy, lub tkwią nieruchomo przed ekranami komputerów. Zagadujemy do psów doskakujących do ogrodzeń i nas oszczekujących, czasem poznajemy hotelikowych bywalców, uspokajamy po imieniu, wtedy one stają osłupiałe, oniemiałe, poznają, niektóre może by się i ucieszyły, ale mijamy zbyt szybko, ulotna chwila i jesteśmy już kolejną warstwę ciemności dalej. Uliczne, blade latarnie z czujnikami ruchu migają jaśniej, gdy wjeżdżamy w blady krąg światła.

A na Dzień Matki dostałam laurki, kwiaty, słodycze i cztery mamowe magnesy. Śmiesznie było, staliśmy na tarasie, na stole już naczynia, przekąski i przygryzki, czekaliśmy na resztę, bo Mój rozpalił ognicho i miało być pieczenie czegotambądź, nagle zaczął nawijać, że w koronie wierzby, która solidnie wyrosła tuż przy wyjazdowej bramie i przy wiacie parkingowej dziki gołąb uwił sobie gniazdo i wysiaduje jajka. Zaganiał młodych - No chodźcie, chodźcie, pokażę wam to gniazdo, tylko cicho, ostrożnie! Trójka stanęła w szeregu, gotowa na konfrontację, Piąta pierwsza, jak zwykle w niedoczekaniu, gdy chodzi o faunę/florę, tylko Szósty coś nie chciał, kręcił się przy sałatkach, mówił: Potem, tato! A Mój, lekko zgasiwszy, odrobinę stłumiwszy swój wcześniejszy dziecięcy entuzjazm, syknął przez zęby: Chodź zobaczyć tego gołębia! Ale mi już! W tej chwili, bez dyskusji! Szósty się zdziwił, i w tym zadziwieniu nie śmiał się ojcu sprzeciwić, olśniła mnie światłość domysłu, ale niczem nie dała poznać, w tym samym niemalże momencie nadjechał motocykl z Pierwszym w siodle, i Drugi zszedłwszy z piętra, ze swojej jaskini nauki (bo sesja zaraz)  poszedł "po coś" do auta. Po chwili niedługiej, szepczącej, szeleszczącej przy bramie, całkiem już liczna gromada kroczyła w tajemnej procesji, dzierżac wielobarwne kwiatowe chwasty w dłoniach, magnesy i inne cuda, które ukryte były, a jakże, w aucie. Zebrałam wszystko w naręcze, wyściskałam tak uczestników pochodu, jak i organizatora, udając totalny zaskocz bezbrzeżny. A gołąb, jak się okazało, faktycznie był i jest, dorodny, szary. Z leciutkim niepokojem zerkam z dołu codziennie, siedzi, spokojny, ale to gniazdko... liche jakieś takie, w koronie dość niestabilnej, bo wierzba wysoka, ozdobna, żaden tam twardy drzewiec, i gdyby tak dopadł je silny wiatr, lub deszcz obfity, nie wiem, czy się utrzyma.  Ptak słusznych rozmiarów, a siedzi na stosie patyków, mam wrażenie, kiepściutko powiązanych, i nie wiem, czy to budowniczy do kitu, czy wręcz przeciwnie - taka konstrukcja świadczyć ma może o przemyślanej wytrzymałości? Może tu mamy do czynienia bardziej z solidnością umysłu i niepojętą dla zwykłych śmiertelników umiejętnością konstruktora? I może to komunikat taki, że ty się, człowieku, marny i ograniczony puchu, nie zdziwiaj i nie wtrącaj.  Nie wiem. Wróble w swoich misternie uwitych gniazdach, w tunelach dachówek i pod panelami, wyściełanych psią sierścią i innym przyjaznym budulcem, mają miękuchno jak na pierzynie. I ukryte te gniazdka, schowane, strzeżone. Taka różnica. Czas pokaże, co dalej i jak się mieszkaniowe sprawy rozwiążą. Mój ironizuje, że upasłam ptaszyska zimą, obficie zaopatrując karmnik, to teraz mają problem z nadwagą. 

Kiedy wykonałam potwornie ciężką pracę umysłową i postanowiłam zaufać gołębiowi, oraz tym samym nie dramatyzować, przyjechała moja mother i jednym krótkim zdaniem, słowem właściwie, zapytajnikiem najprostszym z możliwych, zmiotła solidną konstrukcję mojego nastawienia. "A koty?", zapytała. Po czym dodała - "Łatwo im będzie tu wejść, wdrapać się, jak już pisklęta będą". No tak. Nasze upilnuję, ale te wiejskie, kręcące się nocną porą wszędzie, w każdym obejściu? A podloty potem? Skaczące po trawie? Shit.

Zwierzęta mądre są, postanawiam sobie przypomnieć. Rozsądne. Koty nie zawsze okrutne. Nasza Czarna, na przykład, nie ma w ogóle potrzeby polować, wychodzi na taras, rozkłada się na drewnianej skrzyni lub ławie i drzemie, a ptaszyska prawie pod nosem jej skaczą. Nie dalej jak wczoraj klientka opowiadała nam, jak jej charcica, starsza dostojna pani wychowała szczeniora (nie swojego) na spokojnego i grzecznego pieska, jak pod wpływem wychowawczym mądrej madmłazel rozigrana i niepokorna Ilanka przejmowała sposób bycia Riny, jak to było można cudownie obserwować. Mamy teraz na wakacjach Barisia, stareńkiego sznaucera, który od urodzenia nie widzi i nie słyszy, realne funkcjonowanie takiego zwierza wydawało mi się niepojęte, bywają u nas często psy albo niewidzące, albo niesłyszące, więc o sposobach radzenia sobie z takimi niedogodnościami i potrzebach wiemy sporo. Ale takie combo? Przemili starsi państwo, którzy go przywieźli, mówili, że mają go od szczeniaka, no taki się urodził, wzięliśmy, wiedzieliśmy, że coś jest nie tak, ale dopiero później okazało się, że z kluczowych zmysłów tylko węch mu pozostał, i tak sobie żyje już 14 lat, najpierw w towarzystwie suni owczarka, a od roku sam, bo sunia odeszła w chorobie. Bariś żyje, i to w całkiem niezłym komforcie i dobrostanie psychicznym, ma imię, choć nie jest w stanie na nie zareagować, wszystkie bodźce odbiera jakąś obłędną echolokacją węchową i skórną, apetyt tak na życie, jak i na jedzenie ma ogromny, drepcze sobie, albo kładzie się w słońcu lub cieniu i wypoczywa, bez problemu odnajduje miski z wodą rozlokowane w ogrodzie, zdarza mu się mruknąć na innego psa, który znajdzie się w pobliżu i w którym może odczuć zagrożenie, ale inne ogoniaste, choć czasem mają w naturze ochotę "ustawić" słabszego, usuwają mu się z drogi, pogonił nawet wielgachnego labka, który chciał go jeno wąchnąć. Radzi sobie u nas rewelacyjnie, niewiele mu do szczęścia potrzeba. Kiedy wyczuje człowieka obok, przerywa dreptanie, staje i łepek zwraca w stronę ludzkiej nogi, by się do niej przykleić i wymóc głaski. Niesamowita istota, powiadam Wam. 

Z tych wszystkich i wielu innych względów strasznie się irytuję, gdy jakiś bardzo mały człowiek wypowiada przy mnie słowo "zdechnąć". Wiem, zdaję sobie sprawę, że to takie zaszłości, stęchlizna przeszłości, religijne przekonania, że zwierz bez duszy, to zdycha, brak refleksji, kulejąca inteligencja emocjonalna i galopująca ciągle niewiedza.  Niestety, używają go nawet ludzie z definicji rozgarnięci, wykształceni. W moim osobistym słowniku nie ma takiego słowa. Jest słowo umrzeć. Zwierzęta odchodzą, umierają, przenoszą się do lepszego świata - jeśli ktoś wierzy - tak jak ludzie. A przenikliwości, mądrości, umiejętności radzenia sobie z trudnościami w wielu przypadkach ludzie powinni się od nich uczyć. Czapki z głów i szacun wobec niepojętej, czasem okrutnej i niezrozumiałej, ale ciągle jednak - mądrości natury. 

Wysyłajcie dużo dobra mojemu biednemu gołębiowi!