niedziela, 21 maja 2023

Dycha


 

    Dziś mija dokładnie 10 lat od przyjęcia pierwszego psa do hotelu. Zaczynaliśmy z koszmarnymi obawami i lękiem, czy toto się przyjmie, czy będzie zainteresowanie, czy damy radę zajmować się najróżniejszymi psami, i czy zwyczajnie będzie można z tego wyżyć. Mieliśmy czwórkę dzieci - najmłodsze miało półtora miesiąca - i trzydziestoletni kredyt na dom, w którym mieszkaliśmy od niespełna dwóch lat. Rodzina i znajomi cichaczem bojkotowali pomysł, naśmiewając się trochę za naszymi plecami, co wynikało niejako z niezrozumienia idei, a trochę też z krytyki spowodowanej zwolnieniem się Mojego z dobrego, państwowego etatu. Mieliśmy miejsce, plan i sporo pozytywnej energii, ale zero jakiejkolwiek przewidywalności. Pomysł był totalnie nowatorski i nie mogliśmy przewidzieć, czy na takie usługi będzie zapotrzebowanie, oraz od nikogo podpatrzeć, jak to może funkcjonować. Działaliśmy absolutnie intuicyjnie. Mój pojechał do miasta i cyklicznie zostawiał ulotki w klatkach schodowych osiedlowych bloków, założyliśmy stronę internetową i na FB, i to było właściwie wszystko w kwestii reklamy. 

Pierwsze psy były bezdomne, jakaś fundacja wypatrzyła nas na fejsbuku, prezeska zadzwoniła, zapytała o miejsce dla dwóch psów przygotowywanych do adopcji, powiedziała, że złotych klamek nie oczekuje. Następnego dnia dziewczyny z fundacji przywiozły Mimi - cudaśną husky bez przedniej łapy, i Karmelka, starszego pana jamnika, schorowanego i na wszystko wkurzonego. 

Machina ruszyła. Po kilku dniach przyjechał pierwszy komercyjny, na wakacje, też jamnik - szorstkowłosy, i też staruszek, ale o łagodnym usposobieniu, pupil koleżanki mojej sis. Później już reklama szła z ust do ust, polecano nas, tak więc zainteresowanie zaczęło być konkretne. Okazało się, że ludziom i psom jest takie miejsce potrzebne, dość szybko usłyszeliśmy, że dzięki nam czyjeś życia się zmieniły, wręcz zyskały na wartości, bo ludziki mogą jednocześnie mieć psy i podróżować, bez obciążania niechętnej owym obciążaniem rodziny. Fakt, było gdzie zostawić psa, gdy trzeba wyjechać na wakacje, do sanatorium, w podróż służbową, gdy trzeba zorganizować imprezę rodzinną, albo oszczędzać się z powodu choroby. Od początku za cel postawiliśmy sobie wysoką jakość usług, dbanie o dobrostan psów tak bezdomnych, jak i tych "od ludzi", i to procentowało zaufaniem, ale też jednocześnie dość wysokimi oczekiwaniami klientów. Próbujemy im sprostać od 10 lat i chyba dajemy radę, może dlatego, że próby wypełniania tych oczekiwań to nie tylko realizacja wyzwań zawodowych, ale autentyczna empatia w stosunku do ogoniastych. Zupełnie serio zależy nam, by czuły się jak najlepiej. Przygotowujemy specjalne dania ("bo on w domu je tylko gotowanego kurczaczka z ryżem i marchewką"), pilnujemy kroplówek po zabiegach, zmieniamy opatrunki, prowadzimy rozmowy psio-ludzkie, wyspacerowujemy, tulimy i wychowujemy, besztając niepokornych. Przeprowadzamy na wybiegi i podpatrujemy, które ogony czują się ze sobą najlepiej, i którym najprzyjemniej razem. Ogarniamy grupy i jednostki. Zwozimy kanapy i fotele, których ludzie pozbywają się po remontach, przyjmujemy koce i ręczniki, piłki i zabawki, odbieramy paczki od mentorów, którzy wspomagają konkretne adopciaki. Gościmy dzieciaki ze szkół, z zebraną karmą i akcesoriami. Latem kupujemy baseny i zraszacze, to takie sprzęty jednosezonowe, wytrzymują krótko. Mój robi miliony zdjęć, adopcyjnych, dokumentalnych, pamiątkowych. Obserwujemy zachowania i spisujemy informacje potrzebne do ogłoszeń. Czeszemy, myjemy, kąpiemy, obcinamy pazurki. Sugerujemy ludziom wizyty u weta, gdy coś nas niepokoi, albo namawiamy na sterylizację. Nie śpimy w nocy, gdy chore psiaki potrzebują pomocy i obecności. Przeprowadziliśmy przez tęczowy most kilkanaścioro choruszków i staruszków, starając się, by było im wtedy dobrze, ciepło, i by nie bolało. Płakaliśmy potem, albo wzdychaliśmy, zamykając ich mętniejące oczy i głaszcząc jeszcze na koniec umęczony łepek. Miewamy psy zabezpieczone przez sąd, bo toczy się jakaś ważna sprawa, albo człowiek trafia w instytucjonalne mury wymiaru sprawiedliwości.

No i cóż. Z perspektywy czasu możemy rzec, że wszystko wyszło. Przez te wszystkie lata dobudowaliśmy apartamenty psie, ogrodziliśmy kolejne wybiegi, posadziliśmy mnóstwo drzew, kombinowaliśmy zadaszenia i psie atrakcje na wybiegach. Nabyliśmy doświadczenia, wiedzy behawioralnej i medycznej, wydeptaliśmy sporo ścieżek do zaprzyjaźnionych wetów. W sposób bardzo znaczący powiększyliśmy bazę znajomych, a nawet przyjaciół. Uczymy się ciągle i nabywamy doświadczeń, bo wiedza i umiejętności są ogromnie potrzebne, nie są dane raz na zawsze i zmieniają się w zależności od okoliczności. Popełniliśmy sporo błędów, zdarzały się ucieczki i zakrojone na szeroką skalę akcje poszukiwawcze, oraz przeogromne radości, gdy psiska wracały same, lub udało się je do powrotu nakłonić.

Dziś wspominamy te pierwsze pamiętne zwierzaki, których już nie ma, a których istnienie zapisało się wyjątkowo. Pudla Pompona bez oka, wyciągniętego ze schroniska na drugim końcu Polski przez fundację stamtąd i po przypadkowym artykule w naszej lokalnej gazecie rozpoznanego przez swoich ludzi, szukających go od 3 lat. Ogromnego czarnego labradora Kurta, pięknego, mądrego i starszego już psa z siwiejącym pyszczkiem, który miał dobre życie, ale po śmierci swojej pani został oddany przez rodzinę; był u nas kilka miesięcy i przez ten czas dosłownie wychował sporo gagatków - z fascynacją obserwowaliśmy, jak nakłania inne psy do dobrych zachowań, jak umiejętnie staje pomiędzy skłóconymi i zmusza ich do zaniechania konfliktu - nigdy później te psy nie wchodziły sobie w drogę, nawet w sytuacji, gdy miały taką okazję. Kurt miał szczęście, na ostatnie lata swego życia trafił do wspaniałej, świadomej rodziny. Przypomina nam się Rafa, szefowa polnej sfory wyłapanej przez kolejną fundację - trafiły wtedy do nas psy, które wiele lat żyły w lesie, w polnych norach i nigdy wcześniej nie miały kontaktu z człowiekiem, przerażone, wychudzone, zarobaczone, ciężko było patrzeć na lęk w ich oczach, na demonstrowanie tego strachu całym ciałem. Większość udało się pomyślnie zsocjalizować i trafiły do adopcji, niektóre, te najbardziej wycofane zostały u nas już do końca, mając do dyspozycji bezpieczny kąt, żyjąc sobie spokojnie i nie dążąc do kontaktu z człowiekiem, a my szanując takie potrzeby, wszelkie relacje ograniczaliśmy do niezbędnego minimum, aby to poczucie bezpieczeństwa zachować. Rafa, najstarsza z nich i niekwestionowana przywódczyni była śmiała i kontaktowa, potrafiła chodzić na smyczy, zatem najprawdopodobniej żyła kiedyś z ludźmi. Intrygowała nas, czasem zastanawialiśmy się, jaka była jej historia i co spowodowało, że zaczęła żyć na dziko, tworząc własną psią komunę. Kiedy do nas trafiła, jakoś dwa miesiące po starcie hotelu, była w mocno zaawansowanej ciąży i po tygodniu urodziła dziewięć dorodnych szczeniaków. Odchowywanie ich było szaleństwem, nasze dzieciaki spędzały z nimi każdą wolną chwilę, a kiedy maluchy były już gotowe na nowe domy, pożegnanie ich stało się jednym z trudniejszych hotelikowych doświadczeń. Dłużej został z nami jeden, Nutka, sunia o bardzo nienachalnej urodzie, nikt jej nie chciał, ale trafiła w końcu do adopcji, gdy była już mocno dorosłym psem i przyjeżdża teraz do miejsca swojego urodzenia na wakacje. Rozczula swoją brzydotą i absolutnie pociesznym, pogodnym charakterem. Rafa była królową do końca, żyła z nami kilka lat, dopóki nie zjadł jej nowotwór; do dziś mały, kameralny wybieg i pokoiki, w których przebywała ze swoimi poddanymi i dziećmi nazywamy "zagrodą Rafy". Jednym z najtrudniejszych emocjonalnych przeżyć w naszym hotelowo-psim życiu był przyjazd ośmiu labradorek, wyciągniętych z koszmarnej pseudohodowli. Stopień zaniedbania tych suczek, ich wymęczone wieloma porodami ciała, kręgosłupy przygięte do ziemi, pokryte ranami listwy mleczne, ich cierpienie, widoczny jak na dłoni szok, jaki przeżywały, stąpając delikatnie po nieznanym sobie podłożu - po trawie -  i mrużąc zdziwione oczy na widok nieba i słońca... Płakaliśmy wszyscy, my, nasz pracownik, wolontariusze. Były z nami tylko przez kilka dni, przejazdem niejako, czekając na odbiór przez fundację zajmującą się labradorami. Pojechały potem po lepsze życie, trafiły najpierw do lecznicy, potem do rodzin. Sprawa w sądzie wobec "opiekunów" i właścicieli "hodowli" toczy się pewnie nadal.

Siedzę pod drzewem na wczesnowiosennej trawie, słonko przyjemnie grzeje, a ja dogadzam smaczkami wystraszonej nowicjuszce. Podchodzi coraz śmielej, zaciekawiona, spogląda jeszcze na furtkę, za którą zniknęli jej ludzie i zostawili ją w tym obcymi miejscu, ale jednocześnie szelest pachnącej torebki wydaje jej się coraz bardziej kuszący. Heniu, stały bywalec, wdrapuje się nagle przez płot z drugiej strony, stukają betonowe płyty poruszone jego ciężarem i zwierz skacze mi prawie na kolana. Przechodzi sobie z wybiegu na wybieg, już nie reagujemy, bo nie ma takiej wysokości płotu, której by nie pokonał, a nie stanowi żadnego zagrożenia ani dla siebie, ani dla innych.  Znowu spierniczyłeś, mówię do niego. Heniu radośnie wywala jęzor i macha ogonem, psisko pozytywne do szpiku kości, nowicjuszka oddala się trochę skonfundowana, ale Henryk jednym susem dopada do niej, stają wyprężone naprzeciw siebie, ogony w górę, obwąchiwanie, obskakiwanie, oho, będzie z tej mąki chleb, nie ma lepszego sposobu na przestraszone psy niż towarzystwo innych, otwartych, które pokazują, że nie ma czego się bać, a w hotelu bywa fajnie. Załatwione, ganiają już razem, smaczki rozdane na jedne ząb, reszta wędruje w stałe miejsce na belce tarasu.

Po ogrodowym trawniku skaczą wróble, nasze nie boją się psów, przywykły, zbierają kłęby sierści i w dzióbkach zanoszą do swoich gniazd, mnóstwo ich pod dachówkami i pod panelami fotowoltaicznymi, psia sierść jest budulcowym materiałem niemalże idealnym, a u nas nawet gdy nie wyczesujemy - jest jej pod dostatkiem. 

Za chwilę niedziela się skończy i jutro już będzie 10 lat i jeden dzień. Jesienią poświętujemy, uczcimy jakoś, po sezonie już, żeby spokojniej, na pewno spacer z bezdomniakiem - ruszymy tłumnie w las, potem się zobaczy.

Nieśmiało zaczynamy kolejną dychę hotelikowej rzeczywistości. 


4 komentarze:

  1. STO lat Wam życzę z całego serca !! Kochani. to był Wasz najlepszy pomysł na życie. Macie dokoła prawdziwie cudowne istoty a nie obmierzłych ludzi. Alutko niewykluczone, że kiedyś skorzystamy z waszego hoteliku :-) bardzo bardzo pozdrawiam i ściskam Was wszystkich dobrzy ludzie. Wzruszyłam się czytając ...
    Teatralna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niezmiennie serdecznie zapraszamy wszystkie zwierza człowieków kręcących się po orbicie naszych żyć. Jeśli kiedyś do tego dojdzie i przy okazji się spotkamy - będę zaszczycona! <3 :-) :D
      Dzięki za dobre słowo!

      Usuń
  2. Pamiętam, jak zaczynaliście. Pomysł wydał mi się fantastyczny i mimo, że wszystko mogło się nie udać, jakoś czułam, że będzie dobrze. Wszystkiego najpiękniejszego dla Was i Waszego stada ❤️

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niezmiennie dziękuję za przesyłanie dobrego flow :-*

      Usuń