czwartek, 9 sierpnia 2012

Ogłoszenie: kozę kupię!

Aj tam, aj tam!
Strasznie miłe komentarze zostawiliście pod mym ostatnim postem - dziękuję! - ale doprawdy bohaterka ze mnie żadna! Kaden jeden, mając podobny dobytek na wychowaniu, uczyniłby identycznie, wszak odpowiedzialność za przychówek musowa jest. A siły me nieziemskie, Nikuś, to nic jak tylko natury działanie oraz hormonu o nazwie adrenalina, co to ponoć, hormon ten, rzeczy niemożliwe w możliwe przemienia w mig. Jako i ja się przekonałam, że tak faktycznie być może. Bo dnia dzisiejszego "emki" betonowej nadal na milimetr ruszyć nie mogę.
Sunia żywa i bystra.
A pomór kotusiowy niestety trwa. Padł drugi, tym razem największy kotek. Ani chybi choroba jakaś. Pogrzebu dokonał tym razem Mój - gdy wróciłam z pracy, nie wiedząc nawet o kolejnej stracie, było już po wszystkim. Trzecia kicia się trzyma, niby jest dobrze, ale czy da radę - czas pokaże. Taka samiuteńka teraz w tym gnieździe. Położyłam jej nawet małą maskotkę, żeby miała "towarzystwo", jak się mamuśka wypuści w teren.
Po wykoszeniu okolicznych pól mamy prawdziwą plagę jeży - wędrują sobie legalnie po podwórku albo śpią w kłębek zwinięte - Teoś dostaje szału, podbiega, warczy, poszczekuje. Jeże mają go gdzieś i dalej wegetują.
Oprócz tego sarenki pod płotem, żurawie na wzgórzu i zające.
W rodzinie się śmieją, że brakuje nam tylko kozy, malowniczo wypasającej się na podwórkowej trawie!

wtorek, 7 sierpnia 2012

Loki, mała wielka strata i akcja ratunkowa

Trzeciemu włos od urodzenia sypnął się dość obficie, więc zaliczyliśmy już trzy podcinania - przede wszystkim grzywki i boczków. Z tyłu, zwłaszcza gdy czupryna nawilżeje, robią mu się rozkoszne loczki. Mężczyźnie lok nie przystoi - rzekł Mój i wczoraj podczas kąpieli zaaranżowana została akcja pod kryptonimem "nożyczki". Głównie właściwie ze względu na gorąc i częste upocenie Grzywacza.
Masakra.
Obciąć włosy ruchliwemu, ciekawskiemu i nieprzewidywalnemu Trzeciemu to wyczyn godny podium na trwającej właśnie Olimpiadzie. Sama byłam upocona z wielkiego stresa - żeby narzędzie zbrodni utrzymać w ryzach i we włosach Trzeciego, a nie gdzie indziej. W dodatku po ostatnim strasznym weekendzie, o czym zaraz, nie do końca chwalić się mogę sprawnością psychiczną, tudzież fizyczną.
Ale udało się, fryzura nie jest może modelowym cięciem, przznaczonym na wystawę, ale ...jest. A Trzeci wygląda jak... o my Got.... CHŁOPIEC!
Weekend.
Powiadam Wam, że się działo, i było strasznie.
Najpierw w sobotę odkryłam, że jedno kocię Zinkowej jakieś takie maławe jest  - tamte dwa już puchate, okraglutkie, a to nadal jak noworodek. Ruszał się też jakoś tak niemrawo. Nie grzebaliśmy w tygodniu w gnieździe Zinkowej, żeby jej nie stresować, więc nie zwróciłam uwagi na to, czy ona je karmi, czy sama odrzuciła, czy jest chore... Martwiłam się tym całe popołudnie, po czym Mój pojechał na nocną służbę a ja wieczorem, gdy Zinkowa wypuściła się w teren, odkryłam, że maluch nie żyje. Jeszcze cieplutki, wtulony w rodzeństwo ale zupełnie bez dechu i życia. Starałam się trzymać dzielnie, choć Młody pochlipywał, a Pierworodny robił wielkie oczy. Mój przez telefon rzekł: Musicie go pochować, bo nie wiadomo, jak Zinkowa zareaguje na martwe dziecię. Powiem Wam, że to była trauma. Pierworodny, mężczyzna tego domu, gdy Mój wybywa, mówił: mama, może ja to zrobię, idź do domu. Ale nie chciałam być mięczak, a obarczanie synów czymś takim też nieludzkim, niematczynym działaniem wydawało mi się. Dół wykopałam, kotusia ułożyłam, ale zasypanie ziemią już było ponad moje siły. Ciemno, komary używały sobie w najlepsze, Pierworodny zakopywał , a ja łykałam łzy. Pogrzeb.
W nocy śniły mi się martwe kocięta.
Zinkowa spacerowała po domu i garażu, i przeszukiwała kąty - nie byłam pewna, czy zauważy brak jednego kociaka, ale jednak.
Rano Trzeci zerwał nas dość wcześnie - postawił na nogi dom, bo jego wyspanych, powitalnych okrzyków nie sposób zignorować. Pierworodny podawał mu mleko a Młody i ja, jeszcze w strojach, że tak powiem, nocnych, poszliśmy nakarmić zwierzyniec. Mój zrobił psiakom na dworze rewelacyjną zadaszoną "zagrodę", gdzie oprócz "budynków mieszkalnych" znajduje się wybieg, ogródek rekreacyjny z poduchami i "stołówka". Podłogą jednej z "sypialni" jest drewniana paleta, na której ułożyliśmy kartonowe arkusze i gruby koc, obudowaliśmy wszystko betonowymi cegłami położonymi jedna na drugiej i przykryliśmy kilkuwarstwowym dachem.
Młody był na miejscu przede mną i już z daleka dobiegł mnie jego krzyk. Lecę więc z garami w ręcach, mało się nie zabiwszy. Słyszę żałosne skomlenie szczeniaka. Na miejscu  - nerwowa, węsząca Teri, zdezorientowany Młody i dwa szczeniaki pętające się pod nogami. Panika - maluda piszczy, ale nie wiemy, gdzie jest. Jak się w końcu okazało, gdzie - serce w gardle.
Teri, kiedy jest jej gorąco, wykopuje sobie dziurę w ziemi, i kładzie się w niej na drzemkę. Pech chciał, że jedną z tych dziur wykopała sobie tuż przy betonowej sypialni. Maluda  - jedyna sunia z miotu, najmniejsza, najdrobniejsza, tą właśnie dziurą przedostała się POD PALETĘ (czyli pod podłogę sypialni)  i cudem jakimś, w nieziemskiej ciasnocie, przeczołgała się do samego końca, gdzie utknęła na amen. Kiedy szybko zdarliśmy koc i tektury z "podłogi", oczom naszym ukazała się nienaturalnie pozwijana, ściśnięta do granic możliwości psinka, której każdy desperacki ruch pogarszał sprawę, i więził jeszcze bardziej, grożąc skręceniem karku, uduszeniem i innymi komplikacjami. Jedyne, co miałam ochotę zrobić w tym momencie, to rozryczeć się głośno, bowiem bezsilność - jak ją uwolnić spod kilkusetkilogramowego ciężaru betonu, była chyba równie przytłaczająca, co tenże beton.
No ale nic, mimo paniki, płaczliwego biadolenia Młodego, przeszkadzającej Teri i plączących się dwóch szczeniąt, z duszą na ramieniu, drżącymi ręcami poczęłam "próbować" : najpierw przecisnąć ją przez szpary palety do góry. Zapomnij. Potem wypchnąć zupełnie do końca tą drogą, którą wlazła. Zapomnij. Nie pozostało mnie nic innego, jak tylko zacząć burzyć budowlę. Nie mam pojęcia, jak udało mi się rozwalić drewniano-foliowo-ceglany dach, oraz ściągać z góry "emki", których normalnie nie jestem w stanie poruszyć z miejsca na milimetr. Młody został zmobilizowany do pilnowania pozostałych szczeniaków, żeby żaden spadający materiał budowlany nie zrobił im krzywdy. W ferworze pracy, kiedy już zaczęłam tracić nadzieję, że dam radę, psiunia nagle przestała się poruszać i zamilkła. Połowa pustaków na ziemi, połowa jeszcze do ściągnięcia. Nie było czasu. Ostatnim wysiłkiem woli, korzystając z przypływu panicznej adrenaliny udało mi się unieść paletę z pozostałymi cegłami na 2 cm i wtedy Młody, centymetr po centymetrze, delikatnie, przez całą długość palety, zaczął przesuwać oszołomioną psinę do wyjścia - tym "jej" korytarzem. Kiedy wyjął ją z Teritkowej jamy i przytulił, opadłam na ziemię i mało nie zemdlałam - z wysiłku, stresu, ulgi... Na to przyjechał Mój, z nocnej służby. Jego mina na widok pobojowiska, nas utytłanych w błocie, trawie  i... krwi (mej własnej), poczochranych, w piżamach tudzież krótkiej koszulinie zakrywającej jedynie to, co zakryte być powinno i nic więcej...
Gdyby zdziwienie miało skrzydła, to Mój fruwałby niczym motyl nad bezkresem pól i łąk naszych!
W efekcie: sunia uratowana i poza kilkugodzinnym oszołomnieniem, nic jej się stało. Budowla została przez całe niedzielne popołudnie skrupulatnie odbudowana. Ja - o kieckach w najbliższym czasie mogę zapomnieć, nogi mam pozdzierane jakbym przeciskała się przez zmutowane jeżynowce, do tego jedną nieciekawą, dość pokaźną ranę, chyba walnęła mnie ta "emka", nie wiem. Podobne obrażenia mam na rękach, a do tego - malowniczy kolor paznokcia - palca wskazującego lewej ręki, który na 3/4 powierzchni jest śliwkowy. Wczoraj cholernie bolał i pulsował, dzis już tylko pobolewa, ale jego utrata w najbliższym czasie jest raczej pewna. Ponadto jestem połamana i czuję każden jeden mięsień.
Wieczorem, kiedy Trzeci już zasnął, mimo komarów, siedziałam w psiej zagrodzie na trawie i gadałam z całą piątką. Sunia umościła się na moich kolanach i "zasła" spokojnie.
Śnią mi się od wczoraj ściskające, przybliżające się do siebie ściany, między którymi stoję i nie mogę się poruszyć.
Pełna identyfikacja z psiną.
A Młody dorobił już ideologię - tata, ona jest cudem przez nas uratowana, powinna z nami zostać, naprawdę!

piątek, 3 sierpnia 2012

Wielodzietność oraz w oczekiwaniu na urlop

Miśka  -jestem w końcu! :)
Co nowego?
Gorąco i duszno, czasu ciągle za mało, a do urlopu jeszcze tydzień! Wytrzymać, wytrzymać!

Pisałam ostatnio, że tylko nam czekać aż Zinkowa osiągnie dojrzałość płciową. Otóż pisząc to nie wiedziałam, że ona ową dojrzałość już osiągnęła. Mało tego, że ową dojrzałość skonsumowała, że tak powiem, efektywnie i z odpowiednimi konsekwencjami. Konsekwencje - trzy chude, bezsierściowe, ślepe i nieporadne kociaki - przyszły na świat w ubiegły poniedziałek! Czarna jak noc Zinkowa powiła ciemno-pręgowane kotusie, z białymi skarpetkami, i biało-rudymi plamkami na łepkach.

Teri rozwiązała się 4 lipca więc jej potomstwo już rozbiega się po trawie i próbuje zaczepiać się nawzajem, oraz nawet szczekać i warczeć cienkimi głosikami. Jest ich również troje, dwa psiaki i jedna sunia.




Reasumując: mamy troje dzieci, trzy małe szczeniaki i trzy noworodkowe kocięta.
Fajnie, co?
Razem jest nas 15 sztuk, plus dwie rybki w akwarium.

Trzeci jest zszokowany i wniebowzięty.


Dwa tygodnie temu stuknął mu pierwszy rok. Jeżeli myślicie, że standardowo i książkowo postanowił od tego czasu mykać na własnych nogach, to jesteście w błędzie, bowiem Trzeciemu w ogóle się do tego nie spieszy. Kiedy zapomni, że sam stoi, to stoi, ale gdy tylko uda mu się zrobić to świadomie, automatycznie szuka podpórki lub naszego palca. Zdecydowanie bardziej woli być prowadzony, choć nawet prowadzony, to on prowadzi - góry piachu, knieje, największa trawa i gąszcz  - jego ulubione miejsca do pokonywania własnonożnie, ale jednak z eskortą. No i schody - trzyma sie naszych dłoni i wielgachnymi krokami bierze stopień za stopniem. Cwaniak. Tym sposobem zapewnia sobie maksimum uwagi i towarzystwa.
Raczkując, dociera wszędzie. Ostatnio zastanowił mnie jego płacz, ale kiedy odkryłam, że nie wiem, skąd dobiega, wpadłam w panikę. Po chwili nasłuchiwania zorientowałam się, że TOTO zza kanapy się wydziera. No i znalazłam grotołaza wciśniętego między kanapę a ścianę, owiniętego niczym mumia firaną sięgająca podłogi. Oczywiście utknął i nijak w żadną stronę się nie dało.

Pierwodrodny był na obozie Młodzieżowych Drużyn Pożarniczych. Został tam uroczyście i oficjalnie, wraz z ponad setką kolegów i koleżanek, pasowany na strażaka - ochotnika. Przez dwa tygodnie mieszkali w barakach nad jeziorem, zaliczali dzienne i nocne warty, ćwiczenia, alarmy - także nocne - po których maszerowali 10 km z całym oprzyrządowaniem. Trochę szkoły życia, a trochę zabawy i wypoczynku. Rozłożył mnie na łopatki informacją, że prysznice brali raz na 3 dni - to też element szkoleniowy, że niby w trudnych warunkach, itp. Oględnie mówiąc, Pierworodny z higieną nigdy nie był jakoś bardzo emocjonalnie związany, więc myślę, że bardzo mu to odpowiadało, hm.
Sama przysięga, na która zaproszono rodziny - trochę jak przysięga wojskowa. Wzruszająco było.




Marzy mi sie chociaż jeden wieczór, kiedy usiądę z książką i głowa nie spadnie mi po 10 minutach i kilku linijkach tekstu.
Wytrzymać do urlopu!

Buziaki :-)